Festiwalowe dolce far niente – relacja z 80. Międzynarodowego Festiwalu Filmowego w Wenecji

Międzynarodowy Festiwal Filmow yw Wenecji w tym roku odbył się po raz 80 / Źródło: Daria Sienkiewicz/ Fenestra

W tym roku, przez trwający w USA strajk SAG-AFTRA, słoneczny festiwal w Wenecji pozbawiony był najjaśniejszych gwiazd Hollywoodu. Dziennikarze narzekali na brak wywiadów, fani czatujący tuż obok czerwonego dywanu nie mieli dla kogo rozstawiać namiotów i parasolek, a krytycy między filmami leniwie wygrzewali się na plaży. Na żadnym innym festiwalu z europejskiej „wielkiej trójki” czas nie płynie tak spokojnie i przyjemnie jak w La Biennale di Venezia.

Jeszcze kilka edycji temu, by zdobyć bilety na najgłośniejsze premiery festiwalu, trzeba było wczesnym rankiem ustawić się w gargantuicznej kolejce do kas, od Mestre po skraj Lido. Po pandemii walka o miejsca w sali kinowej przeniosła się do przestrzeni wirtualnej. I choć wizja codziennej pobudki o wschodzie słońca i długiego koczowania pod centrum festiwalowym dziś nie brzmi już tak zachęcająco, wielu uczestników wspomina ten okres z uśmiechem i nostalgią. Był to w końcu idealny czas na poznawanie nowych ludzi i poszerzanie filmowych horyzontów. Jedni kończyli naprędce recenzje, dyskutując z nieznajomymi o konkursowych seansach, drudzy uprawiali casualowy networking, a jeszcze inni dywagowali o kondycji współczesnego kina, popijając przy tym espresso w małym kubeczku. Poznajcie Wenecję w pigułce.

Zorganizowany bałagan

Tym razem, organizatorzy pozytywnie zaskoczyli przedstawicieli branży filmowej dzięki ulepszonemu systemowi rezerwacji seansów. Poranne „klikanie” nastąpiło już na kilka dni przez rozpoczęciem festiwalu, dzięki czemu podróżujący do Wenecji widzowie nie musieli, jak w zeszłym roku, o 7 rano zamartwiać się, jak bez zasięgu zarezerwować film w samolocie. Marcin Prymas, dziennikarz filmowy portalu Pełna Sala, nie bez powodu nazywa festiwal „najbardziej chaotyczną imprezą w kalendarzu festiwalowych korespondentów”. Faktycznie, organizacji daleko do ideału, a jednak weneckiemu Biennale nie można odmówić specyficznego uroku. I choć w Biurze Prasowym nie brakuje hordy wiecznie niewyspanych i goniących dedlajny dziennikarzy, a aktorów i reżyserów otaczają pokaźnych rozmiarów ochroniarze o poważnym wyrazie twarzy, na Lido i tak czuć unoszącą się w powietrzu instagramową aurę dolce far niente.

Filmowe menu

Festiwal w Wenecji zazwyczaj potrafi usatysfakcjonować nawet najbardziej wymagających kinomanów. O różnorodność tegorocznej selekcji zapytałam Marcina Prymasa – Jak co roku program stanowił prawdziwy roller coaster emocji, od netflixowych i oscarowych hitów aż po fascynujące eksperymenty w duchu „Aggro Dr1ft”, mesjasza współczesnej amerykańskiej kinematografii, Harmony’ego Korine’a. Po festiwalu pozostaje się tylko cieszyć ze zwycięstwa, tak pastelowej, co i mrocznej jednocześnie, udanej wersji „Barbie”, czyli wspaniałych „Biednych istot” Yorgos Lanthimosa i rozpaczać, że z polskiego kina, na tego typu imprezy, wciąż selekcjonuje się tylko społeczne „snuje” o trudach życia (a także zastanawiać się, jakim cudem Małgorzata Szumowska is still a thing) – dodaje z przekąsem.

Faktycznie, w sekcji konkursowej nie brakowało kina zaangażowanego społecznie czy politycznie. „Io Capitano” w reż. Matteo Garrone oraz „Zielona Granica” Agnieszki Holland odsłaniały widzom wadliwość współczesnej polityki migracyjnej Europy i bezradność uchodźców wyrzucanych poza nawias społeczeństwa. Podczas gdy włoski reżyser w przejmujący sposób malował na ekranie losy dwóch przyjaciół z Senegalu usiłujących przedostać się bezpiecznie do UE, polska twórczyni rozpostarła przed międzynarodową publicznością kulisy kryzysu humanitarnego rozgrywającego się na granicy białorusko-polskiej.

Inne filmy stojące blisko człowieka (oraz życia ogółem) to również neobarokowy „Dogman” Luca Bessona; traktujące o demencji „Memory” Michela Franco czy oddająca głos polskim osobom trans „Kobieta Z” w reż. Małgorzaty Szumowskiej i Jana Englerta. Pierwszy z nich przedstawia barwną i wzruszającą historię o skrzywdzonym w dzieciństwie mężczyźnie, który psychiczne ukojenie odnalazł w miłości do psów oraz teatru. Kampowa estetyka, protagonista o szarej moralności, drag shows z Édith Piaf i Marilyn Monroe – dzieło Bessona to dla mnie największe zaskoczenie tegorocznego konkursu. Z kolei „Memory”, najdojrzalszy dotąd w karierze obraz Franco, przyniósł Peterowi Sarsgaardowi nagrodę Coppa Volpi za wybitną, dogłębnie poruszającą rolę cierpiącego na niepamięć Saula. Drugi polski akcent w Wenecji, czyli film duetu Szumowska & Englert, mimo braku pierwiastka świeżości na tle queerowego kina międzynarodowego, ze względu na swój aktywistyczny charakter i wrażliwe podejście do postaci, może okazać się ważny i przełomowy dla rodzimej twórczości filmowej.

Paradoks Netflixa

Minęło już osiem lat, odkąd pierwszy wyprodukowany przez Netflixa film zagościł na festiwalu filmowym w Wenecji. Od tego czasu wiele zmieniło się na rynku festiwalowym. „Beasts of No Nation” w reż. Cary’ego Joji Fukunagi utorował wenecką ścieżkę streamingowym gigantom. Podczas gdy Theirry Frémaux, dyrektor festiwalu w Cannes, nadal zabrania filmom Netflixa startować w konkursie głównym, na Lido wita się je z otwartymi ramionami. W tym roku o Złotego Lwa walczyło aż pięć filmów wyprodukowanych przez amerykański serwis. Mogłoby się wydawać, że wielkie budżety i nieograniczona wolność twórcza są gwarantem festiwalowych nagród i pozytywnych recenzji krytyków. Nieokiełznane ambicje reżyserów oraz chaos scenariuszowy to jednak największe bolączki produkcji VOD.

Paweł Szruba, dziennikarz i entuzjasta kina z portalu Immersja, przyznaje, że największym zawodem Biennale okazały się dla niego właśnie filmy Netflixa – Streamingowy gigant zaprezentował weneckiej publiczności m.in. trzy głośne i oczekiwane filmy: hucznie zapowiadany thriller Davida Finchera, drugi reżyserski projekt Bradleya Coopera oraz najnowszy film Pablo Larraína. O ile po „El Conde” nie spodziewałem się zbyt wiele, tak zarówno „Maestro” oraz „The Killer” doszczętnie mnie rozczarowali. Film Finchera jest wyjątkowo przeciętny treściowo oraz formalnie. „Maestro”, z kolei, to przede wszystkim smutny obraz wielkiego reżyserskiego ego, za którym nie idzie nic poważnego. Trudno powiedzieć, na ile mizerność i nijakość filmów jest winą twórców, a na ile efektem współpracy z Netflixem. Być może to rozpędzona maszyna zbudowała zbyt wysokie oczekiwania? Prawda pewnie leży gdzieś pośrodku – zastanawia się Paweł, który mimo kilku niespełnionych oczekiwań, festiwal na Lido wspomina bardzo ciepło. – Na koniec dnia zawsze wygrywa kino – dodaje z entuzjazmem.

Dla wielu osób z branży, w tym Adriany Prodeus, krytyczki filmowej piszącej m.in. dla Vogue’a oraz Miesięcznika „Kino”, skład grona laureatów nie był zaskoczeniem – Trudno o werdykt bardziej zgodny z bukmacherskimi przewidywaniami niż tegoroczny: „Biedne Istoty” Lanthimosa od początku były faworytem, któremu mógł zagrozić tylko film Agnieszki Holland, będący jednak większym wyzwaniem dla festiwalowego widza. A że Wenecja stawia często na przedoscarowe wybory, ,,Zielonej Granicy’’ zdecydowano się przyznać nagrodę specjalną Jury. Wyróżniony statuetką debiutant Seydou Sarr za główną rolę w drugim uchodźczym filmie w konkursie, „IO Capitano”, Matteo Garrone wcielił los, o którym opowiada też polski film, ale akurat tu z optymistycznym zakończeniem – komentuje moja rozmówczyni.

Międzynarodowe jury pod przewodnictwem Damiena Chazelle’a, najmłodszego laureata Oscara za reżyserię, doceniło tytuły odznaczające się autorskim rysem, poruszające tematy odważne, a zarazem uniwersalne i aktualne. Zwycięzca konkursu, feministyczne „Biedne Istoty” to kwintesencja wyjątkowego fantasmagorycznego stylu Yorgosa Lanthimosa – emancypacyjna historia o kobiecie, która kroczy przez życie na przekór społecznym konwenansom i krzywdzącym dla społeczeństwa stereotypom płci. Emma Stone daje na ekranie fenomenalny popis swojego komediowego, jak i dramaturgicznego talentu, który z pewnością przyniesie jej oscarową nominację. Statuetkę Grand Jury za drugi najlepszy film zgarnął eksplorujący temat ekologii, szczery do bólu „Evil Does Not Exist” w reż. Ryusuke Hamaguchiego, odsłaniający hipokryzję antropocentrycznego podejścia człowieka do natury.

Wenecka impreza gwarantuje widzom różnorodność filmowych doznań, od wstrząsających i skłaniających do refleksji dzieł Holland i Hamaguchiego, po komediowe i rozbrajające humorem filmy Richarda Linklatera („Hitman”) oraz Quentin Dupieux („Daaaaaali”). Łzy radości mieszają się ze łzami smutku, a jedno emocjonalne katharsis goni drugie. Gdy już raz wsiądzie się na festiwalowy roller-coaster, nie sposób z niego zejść. – Wenecja chce poruszać ważne tematy, ale dba o to, byśmy z kina wyszli zadowoleni, jakkolwiek cierpko to brzmi – czyta mi w myślach Adriana.

Daria SIENKIEWICZ