All I Want for Christmas is chills. „Miasteczko Halloween” przeraża i wzrusza

Postać Sally wzorowana była na ówczesnej dziewczynie Eflmana – Caroline Thompson // źródło: movies.disney.com; mat. promocyjne The Walt Disney Company 

Halloween jest najważniejszym świętem w kalendarzu miłośników celuloidowej grozy. Tego dnia wszyscy kinomani jak jeden mąż biegną do kin w poszukiwaniu dreszczyku. Multipleksy kuszą śmiałków całonocnymi maratonami horrorów, lecz starego wróbla na plewy nie nabierzesz; autorzy generycznych straszaków muszą się pogodzić z tym, że walka o tytuł najlepszego halloweenowego filmu zakończyła się już trzydzieści lat temu. „Miasteczko Halloween” nie ma sobie równych, a jego geneza jest równie barwna, co ono samo.  

Kto by pomyślał, że sztandarowy przedstawiciel kina z dreszczykiem okaże się filmem skrojonym pod niejedno święto. „Miasteczko Halloween” równie dobrze ogląda się podczas jesiennej słoty, co w przerwach między karpiem i barszczem z uszkami. Przygody Jacka Szkieletona, prominenta najprzeraźliwszego z miast odkrywającego uroki Gwiazdki, od lat stanowią film pierwszego wyboru na czas wigilii Wszystkich Świętych, jak i Bożego Narodzenia. Domorośli genealodzy wciąż zachodzą w głowę, czy animowane opus magnum Henry’ego Selicka jest filmem bardziej halloweenowym czy zdecydowanie gwiazdkowym. O trudnej do sprecyzowania gatunkowej proweniencji niech świadczą daty premiery. W USA film trafił do kin 29 października 1993, tymczasem w Polsce ponad rok później – 16 grudnia 1994. O ile Amerykanie na seans udali się w atmosferze zbierania cukierków i robienia psikusów, o tyle Polacy bilet na „Miasteczko Halloween” mogli znaleźć pod choinką.  

Wiadomo nie od dziś, że filmy bożonarodzeniowe potrafią być nieoczywiste. Wszak makabra nader dobrze prezentuje się w towarzystwie gwiazdkowego blichtru. „Krampus”, „Czarne święta” czy „Cicha noc, śmierci noc” są dowodem na to, że na każdą nienatchnioną produkcję Hallmark Channel przypada mrożący krew w żyłach mikołajowy horror. „Miasteczko Halloween” łączy tradycję klasycznego kina wigilijnego z mroczną wyobraźnią Tima Burtona, stanowiąc doskonały przykład dreszczowca dla całej rodziny. Trudno się owemu połączeniu dziwić, przecież na przestrzeni dekad animacja poklatkowa równie często służyła opowieściom grozy, co urokliwym przygodom Rudolfa Czerwononosego.  

Duchy i elfy  

Mimo że animację utożsamiamy powszechnie z kreskówkami lub prężnie rozwijającą się technologią CGI (obrazy generowane cyfrowo), narodziny filmu animowanego nie mają z nimi nic wspólnego. Początki kina są źródłem wielu nieścisłości i zażartych sporów badaczy. Prawdopodobnie najstarszą animacją w historii jest „Apel zapałek” Arthura Melbourne’a Coopera z 1899 – poklatkowy eksperyment powstały na zamówienie londyńskiej spółki Bryant and May. W propagandowej miniaturze brytyjski fotograf wprawił w ruch garść zapałek, dając początek nie tylko technice stop-motion, lecz animacji ogółem.  

Autorzy kina kombinacyjnego i trikowego często korzystali z metody poklatkowej. To przy jej pomocy filmowi magicy pokroju Obiego O’Briena ożywiali baśniowe stworzenia, prehistoryczne bestie i legendarne monstra. Na długo zanim kinomani wpadli w zachwyt nad kunsztem „Zaginionego świata”, szlaki dla twórców animacji poklatkowej przetarł James Stuart Blackton. W 1907 roku współzałożyciel amerykańskiej wytwórni Vitagraph stanął za kamerą „Hotelu, w którym straszy”. Ten krótkometrażowy horror porwał publiczność, przyprawiając pierwszych widzów o ciarki. W filmie wykorzystano kilkudziesięciosekundową sekwencję animacji obiektowej – metody stop-motion opierającej się na ruchu scenografii. Nawet jeśli dziś przyglądanie się ożywionej zastawie nie budzi powszechnego przerażenia, wciąż potrafi wywołać podskórny niepokój.  

W okresie formatywnym X Muzy animacja poklatkowa prężnie się rozwijała, stąd twórcy kina trikowego prześcigali się w pomysłach na wzbogacenie filmowego obrazu. Zapałki na linkach odeszły do lamusa, w ruch natomiast wprawiono cut-outy (tekturowe wycinanki), plastelinę oraz kukiełki. Z użyciem tych ostatnich nakręcono w 1951 roku krótkometrażowych „Trzech małych skrzatów”. Historyjka o pracowitych pomocnikach Świętego Mikołaja skradła serca telewidzów. Okazało się, że klasyczny wdzięk stop-motion sprawdza się doskonale nie tylko w horrorach, lecz także w gwiazdkowych opowieściach. Przez następne dekady animatorzy ustawicznie pracowali nad kolejnymi świątecznymi przebojami: śladem „Hardrocka, Coco i Joego” podążyli m.in. Artur Rankin Jr. i Jules Bass – producenci „Rudolph the Red-Nosed Reindeer”, najpopularniejszego filmu świątecznego w USA.  

„Miasteczko Halloween” czerpie garściami z dziedzictwa animacji poklatkowej, będąc wypadkową jej gatunkowej historii. Opowieść o Jacku Szkieletonie i jego przerażającej świcie łączy potworność i grozę Blacktona z cukierkową estetyką studia Rankin/Bass. Stawiam dolary przeciwko orzechom, że m.in. dzięki temu po trzech dekadach wciąż śledzi się ją z niesłabnącym podziwem. 

Zwichrowany umysł  

Pomysł „Miasteczka Halloween” zrodził się w głowie ambasadora gotyckiego fantasy – Tima Burtona. Nieopierzony filmowiec pierwsze kroki w rzemiośle stawiał w przepastnym studiu Walt Disney Productions. Pracując jako artysta konceptualny zaskarbił sobie sympatię przełożonych – Julie Hickson i Toma Wilhite’a. Groteskowy styl Burtona w niczym nie przypominał pogodnych disnejowskich opowiastek. Ówczesny kierownik ds. rozwoju kreatywnego doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Wiedział także, że ten zafascynowany dreszczowcami oryginał zasługuje na szansę. Tak powstał „Vincent” – krótkometrażowa animacja poklatkowa o chłopcu zafiksowanym na punkcie Vincenta Price’a, Edgara Allana Poe i śmierci. Upiorny film w dniu premiery mógłby posłużyć Burtonowi za efektowny showreel (portfolio graficzne), tymczasem z perspektywy lat dostrzec można w nim prefigurację takich tytułów jak „Frankenweenie”, „Edward Nożycoręki” czy „Miasteczko Halloween”.  

Odważne poczynania Burtona zwróciły uwagę konkurencji. Po epizodzie disnejowskim młody filmowiec zatrudniony został w Warner Bros. Stanął wówczas za kamerą „Wielkiej przygody Pee Wee Hermana” – pełnometrażowej komedii firmowanej nazwiskiem Paula Reubensa, jednego z najpopularniejszych komików lat 80. Nikt się nie spodziewał, że wielki miłośnik czarnego romantyzmu zadebiutuje na planie lekkiego filmu familijnego. Warto jednak podkreślić, że to praca nad perypetiami Pee Wee Hermana uchyliła Burtonowi drzwi do hollywoodzkiego parnasu. W następnych latach osobliwy reżyser nakręcił „Sok z żuka”, „Edwarda Nożycorękiego” oraz „Batmana”. Disnejowski wychowanek z miejsca stał się jednym z najbardziej wziętych filmowców. Kiedy jego twórczość trafiła pod strzechy, przypomniał sobie o swoim dawnym projekcie, nad którym w pocie czoła pracował podczas praktyki w studiu Walta Disneya. Kiedy reżyser „Charliego i fabryki czekolady” zwrócił się do dawnego pracodawcy z pytaniem o odsprzedanie praw do historii o Jacku Szkieletonie, włodarze wytwórni dostrzegli, że chwycili Pana Boga za nogi. Pełni entuzjazmu zaproponowali wyprodukowanie jego filmu. Burton się zgodził. „Miasteczko Halloween” stało się faktem.  

Trupa Jacka Szkieletona 

Mając w dorobku superprzebój, który zarobił niebotyczne czterysta milionów dolarów, Burton mógł rozdawać karty. Filmowiec przystał na realizację „Miasteczka Halloween” dla Disneya, lecz postawił jeden warunek – studio miało mu zagwarantować pełną kontrolę nad projektem. Hegemon branży bez wahania dał mu osiemnaście milionów i wolną rękę. Ponury reżyser nie mógł doczekać się rozpoczęcia zdjęć, a na myśl o Jacku, Sally i reszcie koszmarnych postaci wprost promieniał. Szkopuł w tym, że w tamtym czasie zaangażowany był w produkcję „Powrotu Batmana”. Jako że Burton nie posiadł nigdy daru bilokacji, postanowił przekazać projekt w ręce zaufanych współpracowników. Konsultantem wizualnym został Rick Heinrichs, kumpel Burtona z czasów pracy dla Disneya. Na specu od animacji poklatkowej spoczywał ciężar dopilnowania, aby ekipa filmowa ściśle trzymała się Burtonowskiej wizji. Wyśnione przez pokręconego filmowca „Miasteczko Halloween” skąpane było w chłodnym księżycowym świetle, na jego architekturę składały się zwichrowane, zdeformowane i zaburzone budynki przywodzące na myśl „Gabinet doktora Caligari”, a zamieszkiwane było przez upiory, żywe trupy, wampiry, wiedźmy – słowem, każdą możliwą szkaradę.  

Wyjątkowy projekt wymagał wyjątkowego podejścia. Burton zgromadził wokół siebie podobnych mu artystów-outsiderów. Do przygotowania ścieżki dźwiękowej zaangażował Danny’ego Elfmana, swojego stałego współpracownika. Niegdysiejszy wokalista nowofalowego zespołu Oingo Boingo skomponował muzykę, a także udzielił głosu Jackowi Szkieletonowi w scenach musicalowych. Za scenariusz odpowiedzialna była ówczesna partnerka muzyka – Caroline Thompson. Scenarzystka „Edwarda Nożycorękiego” dołączyła do ekipy „Miasteczka Halloween” psim swędem, gdy okazało się, że Michael McDowell zamiast poświęcać się pisaniu, zafrapowany był kokainą. Stanowisko reżysera objął natomiast Henry Selick, skromny autor klipów dla MTV, którego obecnie nie bez kozery nazywa się geniuszem animacji poklatkowej. Z takim zespołem Burton mógł przenosić góry.  

Lepiej późno niż później  

„Po części awangardowy film artystyczny, po części zabawna, acz przerażająca baśń, to zachwycająco upiorny musical świąteczny, który na przestrzeni zaledwie siedemdziesięciu pięciu minut wykazuje więcej pomysłowości, niż niektóre wytwórnie są w stanie wykrzesać z siebie przez caluteńki rok”, stwierdził w recenzji dla „Los Angeles Times” Kenneth Turan. „Miasteczko Halloween” osiągnęło artystyczny sukces, lecz na powszechne uznanie musiało poczekać kilkanaście lat. Dziś nie sposób myśleć o nim inaczej niż przez pryzmat kanonu kina świątecznego i kamieni milowych animacji poklatkowej. W dniu premiery jednak niewiele wskazywało na to, że Jack Szkieleton stanie się ikoną popkultury. Pieczołowicie zrealizowany film, będący efektem niezłomnego uporu i dwóch lat pracy rzeszy animatorów, grany był w kinach przez zaledwie kilka tygodni. „Miasteczko Halloween” zarobiło pięćdziesiąt milionów dolarów, czyli dwukrotność budżetu. O ile nie był to najgorszy możliwy wynik finansowy, o tyle w porównaniu z dwustu pięćdziesięcioma milionami „Pięknej i Bestii” wypadał dość blado.  

Burton i spółka na należny im poklask musieli czekać ponad dekadę. Wówczas okazało się, że mieszkańcy najprzeraźliwszego z miast wcale nie zostali zapomniani. Wręcz przeciwnie, fani na całym świecie oszaleli na punkcie halloweenowo-gwiazdkowego musicalu, gdy ten trafił na rynek home video. Popularność „Miasteczka Halloween” była na tyle duża, że wypożyczalnie VHS i DVD wprowadziły olbrzymie kary za nieterminowy zwrot kopii. Włodarze Disneya zauważyli, że ich felerna kura raptem zaczęła znosić złote jajka. Film wrócił do obiegu kinowego, a jego wielbiciele zostali zasypani merchandisem. Zrodzona z pasji grupy outsiderów animacja skradła serca kinomanów. Dobrze wiedzieć, że w tej opowieści nie tylko Jack Szkieleton doczekał się happy endu.  

Remigiusz RÓŻAŃSKI