„Gipsowy Odlew Falsyfikatu” nie rozczarowuje. Recenzujemy album Lecha Janerki

Janerka to ważna persona dla współczesnej sceny rockowej. Źródło: flickr.pl, Maciej Hrynczyszyn

Trudno natrafić na tekst o „Gipsowym Odlewie Falsyfikatu” niewspominający o powrocie Lecha Janerki i tym, jak długi czas upłynął od premiery poprzednich w dyskografii „Plagiatów”. I nie ma co się dziwić – 18 lat to niemało, a fakt, że muzyk nie jest szczególnie skory do koncertowania, które negatywnie oddziałuje na jego słuch, tym bardziej sprawia, że trudno rozpatrywać płytę w oderwaniu od tych niemal dwóch dekad twórczej absencji. Mnogość wywiadów udzielonych największym polskim mediom dodatkowo wytworzyła wokół albumu aurę prawdziwego wydarzenia. 

Sam Janerka długość prac nad płytą tłumaczył głównie tym, co nigdy większego problemu mu nie sprawiało – tekstami. Wskazywał także w rozmowie z Interią, że: „Po 60-ce i kilkudziesięciu latach działalności w branży człowiek ma wrażenie, że nie ma obowiązku wydawania płyt. Że wydaje się wtedy, kiedy ma się na to ochotę, komponuje się, kiedy ma się ochotę”. Sama muzyka napisana była jednak już w 2012 r., a na teksty artysta wyjątkowo nie miał pomysłu. Wszystko, co wpadało mu do głowy odrzucał, ponieważ przypominał sobie, że już ten temat w swojej twórczości poruszał. Ostatecznie jednak na album trafiło dziesięć nagrań, które potwierdziły ogromną klasę Lecha Janerki jako jednej z najważniejszych postaci polskiej sceny rockowej.

Chociaż wspomina się o „Gipsowym Odlewie Falsyfikatu” jako o przerwaniu milczenia muzyka po 18 latatach, to nienależy zapomnieć, że dwa zamieszczone na nim utwory ukazały się jeszcze w 2019 roku. „Zabawawa” i „Wanna na Wawelu” najbardziej wyróżniają się na płycie pod względem stylistycznym, będąc jego najbardziej energicznymi kawałkami. Pod tym kątem stanowią przydatne urozmaicenie, nie zaburzając spójności i ogólnego charakteru longplaya, jednocześnie wnosząc potrzebną dozę przebojowości i żywiołowości (co słusznie zasugerowała mężowi Bożena Janerka, kiedy ten zastanawiał się, czy kompozycje nie różnią się od reszty na tyle, żeby z nich zrezygnować). Pozostałe utwory są bardziej stonowane, w pewnym stopniu oniryczne i medytacyjne, czemu bliższa była singlowa „Dupa Jak Sofa”. Janerka z jednej strony czerpie z muzyki, która inspiruje go nie od dziś, jak The Beatles, z drugiej, nie jest głuchy na bardziej nowoczesne pomysły i rozwiązania. Nadal utrzymuje jednak swój indywidualny styl. Jego najnowsze dzieło to album, który ani nie tkwi w przeszłości, będąc prezentem dla starych fanów, ani nie wpisuje się całkowicie we współczesne trendy. Mocnym punktem zarejestrowanych utworów jest także ich wielowarstwowość, muzyczna wyobraźnia w rozplanowaniu faktur. Nie licząc finałowego, dziesięciominutowego „Nie śpię, śpię i nie śpię”, na repertuar złożyły się krótkie nagrania pełne ciekawych pomysłów. 

W klimat świetnie wprowadza „Omm” – utwór o hipnotyzującej, transowej melodii śpiewany dojrzałym wokalem Janerki, brzmiącego tu nie jak legenda rocka, tylko pełnoprawny bard. Kompozycja jest w ciągłym rozwoju – kunsztownie zapełnia muzyczną przestrzeń, z wyczuciem dokłada kolejne instrumenty, które zagęszczają brzmienie bądź różnicują fakturę. „Chyba” złożone jest natomiast z kontrastów współczesne w sferze produkcyjno-brzmieniowej rozwiązania, miejscami podchodząc wręcz pod hip-hop, przeplatają się z bardziej klasyczną melodyką, gdzie nostalgiczne, ładne melodie wyśpiewane w zrezygnowany sposób uzupełniane są zgrzytliwą wiolonczelą i stanowczymi melodeklamacjami. Poszczególne segmenty utworu nawet jeżeli powracają, to zasadniczo w nieco przetworzonych formach. W „I moll” syntetycznie pobrzmiewająca perkusja stwarza rytmiczną podstawę pod falset i ciepłe brzmienia akustyczne. W kompozycji udanie również prezentują się nieoczywiste przesunięcia harmoniczne czy melodyjna linia basu lidera. „Pora na zło” cechuje się natomiast świetnym operowaniem dynamiką i prostym, jednostajnym rytmem, pod który instrumentaliści grają bardziej swobodne i zróżnicowane partie. Najciekawiej wypadają w utworze przed-refreny i refreny. W tych pierwszych wyeksponowana zostaje liryczna deklaracja o fortepianach, które „znowu z hukiem lecą na bruk”, czemu towarzyszą odpowiednio nastrojowe i budujące napięcie partie pianina i wiolonczeli. Refreny natomiast wypadają wyjątkowo ciężko, ze względu na masywny rytm i zróżnicowane, gęste brzmienie pozostałych instrumentów. Dla odmiany, „Lewituj” to jeden z najspokojniejszych, najbardziej melancholijnych utworów, pełen przejmującego, nostalgicznego żalu. Rozmyte brzmienie, nastrojowe dźwięki i nasycona emocjami partia wokalna sprawiają, że utwór należy do najlepszych momentów albumu. Finałowe „Nie śpię, śpię i nie śpię” swoją długość, bardziej niż rozbudowaną formą, uzasadnia transowością i hipnotyzującym charakterem. Janerka sprawnie kreuje oniryczną, psychodeliczną atmosferę, roztaczając ją leniwie i niespiesznie, ale ponownie w sposób pełen rewelacyjnych pomysłów i rozwiązań. 

Na „Gipsowym Odlewie Falsyfikatu” mieszają się wpływy rocka, alternatywy, psychodelii, jazzu, elektroniki i hip-hopu, układając się, pomimo eklektyzmu, w spójną oraz konsekwentnie utrzymywaną atmosferę. Lech Janerka, jak przystało na muzyka odpowiadającego za „Klausa Mittfocha” i „Historię Podwodną”, nagrał album, który potwierdza, że artysta wciąż ma wiele interesującego do przekazania. Mimo, że pozostał on na uboczu polskiej sceny – na własnej artystycznej ścieżce, nadal może inspirować i oddziaływać na to, co dzieje się w krajowym mainstreamie. Nie wszystkie utwory przekonują mnie w równym stopniu – trzy opublikowane jeszcze przed premierą albumu kawałki ustępują nieco pozostałym, zwłaszcza doskonałej finałowej trójce. Zupełnie zbędna jest za to miniatura „Maj”. Pomimo tego, „Gipsowy Odlew Falsyfikatu” to prawdziwie triumfalny powrót artysty. Zarówno pod względem muzycznym, jak i lirycznym – teksty Janerki tradycyjnie wyróżniają się błyskotliwością i zabawą słowem, zarówno kiedy komentują rzeczywistość, jak i kiedy skupiają się na kwestiach bardziej indywidualnych, niezależnie od tego czy stawiają na humor, dystans i ironię, czy jednak powagę. 

Aleksander GRĘDA