Historia, którą się zapamiętuje. Jak i za co? Recenzujemy książkę „Wpół do świtu”

Od szarości przez róż i delikatny fiolet – okładka książki mieni się w świetle magią kolorów. / Źródło: fot. Marcin Klonowski 

Marika Krajniewska na koncie ma już ponad 20 książek. Jej najnowszy tytuł pojawił się na rynku 16 listopada, przykuwając uwagę niecodzienną okładką i trudną, rzadko spotykaną w literaturze tematyką. „Wpół do świtu” – Jak wypada? Z ilu warstw się składa się opowieść Krajniewskiej?

Ewa stała przed progiem nowego – pełnego wyzwań, ale i miłości – etapu życia, gdy wszystko niespodziewanie się zmieniło. W związku z powikłaniami ciąży straciła córkę. Już po otwarciu książki czytelnik staje w oko ze stratą protagonistki i wiążącymi się z nią następstwami. Krajniewska postawiła tu na narrację pierwszoosobową i bardzo dobrze ją prowadzi, tym samym pozwalając bliżej dotrzeć do Ewy, do tego, co przeżywa, co widzi i na co zwraca uwagę. Autorka umożliwia też dokładną obserwację zmienności tych procesów, a może trafniej jest powiedzieć: ewolucji.

Pisarka skupia się nie tylko na smutku samym w sobie. Ukazuje również to, o czym chyba mówi się jeszcze mniej – wyrzuty sumienia. – Spokój przynosi mi łzy, ale i uśmiech. Z początku się go bałam, bo jak można się uśmiechać po stracie dziecka? – wyznaje Ewa. „Wpół do świtu” jest swoistą powieścią drogi, tej wewnętrznej i bardzo złożonej. Podczas niej bohaterka mierzy się ze stratą i żałobą, które przewartościowują całe jej życie, w konsekwencji prowadząc do wewnętrznej przemiany. Krajniewskiej udało się stworzyć postać wiarygodną, z którą można się łatwo emocjonalnie związać. 

Co ważne, autorka nie zapomina o najbliższych bohaterki – uwzględnia ich reakcje oraz odczucia związane z jej poronieniem i bólem, który nosi w sobie. Prezentuje nam różne typy osobowości, sposoby działania oraz emocjonalne postawy: milczące wsparcie, poczucie obowiązku wobec cierpiącej Ewy, próby jej zrozumienia lub ich kompletny brak. 

Równie barwne grono postaci czeka na nas w antykwariacie, w którym zatrudnia się Ewa niesiona impulsem, a który szybko staje się jej azylem. Jego właściciel, Antoni „Święty Mikołaj” i stali bywalcy: Henryk oraz Helena mają w sobie coś, czym bezprecedensowo ujmują czytelnika a łączące ich relacje bawią, dziwią i wzruszają. Są dokładnie tym, czego główna bohaterka potrzebuje… podobnie jak odnalezione przez nią listy.

Pisarka w ciekawy i przemyślany sposób wprowadza do fabuły wątek korespondencji Stanisławy Umińskiej, aktorki z lat dwudziestych, jako pewną odskocznię, źródło ukojenia, ale i element napędzający akcję w postaci mapy do skarbu. Tak, mamy tu motyw poszukiwawczo-przygodowy prowadzony przez ekipę z antykwariatu. Ta misja, nie sposób jej nazwać inaczej, angażuje i stanowi zagadkę z ważnym przesłaniem.

Na przestrzeni tych 282 stron autorka stawia też przed czytelnikami wiele pytań. Niespodziewane, nawet filozoficzne, odblokowują zupełnie nowy poziom patrzenia na to, co nas otacza. W codziennym zabieganiu zapewne okaże się, że nie jest to efekt stały. Refleksje wzbudzone przez autorkę mają jednak potencjał, by pozostać gdzieś z tyłu głowy czytelnika i uaktywniać się w pewnych momentach życia.

„Wpół do świtu” Mariki Krajniewskiej trzyma poziom od początku do końca. Nie spędza snu z powiek i ze spokojem można się od niego oderwać. Losy Ewa wzbudzają jednak chęć, by do lektury wrócić i zrobić to z przyjemnością. Premiera Wydawnictwa Papierowy Motyl jest jedną z tych historii, które się zapamiętuje. Za oryginalność i wielką wrażliwość, z którą stworzyła ją pisarka. 

Marcin KLONOWSKI