(Nie)miłe powitanie w Kapitolu. Recenzujemy „Igrzyska Śmierci: Balladę Ptaków i Węży”

Pierwsze spotkanie głównych bohaterów to jedna z niewielu dobrze napisanych w filmie scen. 
Źródło: materiały promocyjne producenta filmu, Lionsgate

Pojawienie się na rynku książki „Ballada ptaków i węży” było miłą niespodzianką dla fanów ,,Igrzysk Śmierci’’. Mało kto spodziewał się, że dopiero kilka lat po szczycie popularności serii wrócimy do Panem. Zekranizowanie najnowszej powieści Suzanne Collins było kwestią czasu, dlatego plotki o raczkującym scenariuszu szybko się potwierdziły. Oficjalnie Igrzyska rozpoczęły się 17 listopada.

Powstanie filmu było od początku obarczone ryzykiem porównań z poprzednimi produkcjami Lionsgate z tego samego uniwersum – czwórka filmowego starszego rodzeństwa windowała presję już od chwili potwierdzenia obsady. Historia Katniss Everdeen, nawet niepozbawiona wad, zdołała zapaść w pamięć widzów i na stałe wpisać się w kontekst kulturowy ówczesnej młodzieży czytającej książki fantasy. „Balladzie…” było i będzie trudno egzystować w tak wymagającym towarzystwie, co wcale nie oznacza narzucenia jej porażki. Twórcy musieli jednak liczyć się z tym, że jedną ze sporych przeszkód do pokonania są wysokie oczekiwania fanów serii. Powrót do klasycznego nurtu young adult w 2023 roku jest odświeżającym i intrygującym z punktu widzenia zacierającej się pamięci doświadczeniem. Być może najnowsza produkcja Francis Lawrence okaże się dla wielu tytułem spod znaku tzw. „guilty pleasure”.

Pomruki spadającego śniegu

Głównym bohaterem filmu jest nie kto inny, jak dobrze znany fanom dyktator Panem, Coriolanus Snow. Grający go Tom Blythe dobrze sprawdza się w parze z Rachel Zegler, odtwórczynią Lucy Gray Baird. Na niekorzyść dwójki aktorów działa niestety rozerwana struktura fabularna, bo pomiędzy przyjazdem trybutki do Kapitolu a trafieniem na arenę, wyeksponowano sceny, które nijak odzwierciedlają rodzące się w nich zauroczenie. Chwiejna konstrukcja relacji kładzie się cieniem na całym filmie, bo na tej podstawie buduje się zaangażowanie bohaterów we wzajemną adorację. Widać to zwłaszcza w ostatnim akcie filmu, gdy Snow trafia do Dwunastego Dystryktu i próbuje ułożyć życie według nowych zasad. Zbanalizowana historia zakazanej miłości dyskredytuje mroczny potencjał związany z czasem wojny i następujących po niej przemian. Ewolucja Panem w krwawe Imperium Rzymskie jest niemal niezauważalna.

Zamiast skupić się na wydobyciu przemian w systemie władzy, mających doprowadzić do powstania dystryktów znanych z ,,Igrzysk Śmierci’’, reżyserzy proponują przetarty schemat filmów młodzieżowych. Zignorowanie możliwości Casci Highbottoma (Peter Dinklage) sprawia niemal namacalny ból. Równie łagodnie potraktowano również doktor Volumnię Gaul, graną przez Violę Davis, która z szalonej naukowczyni przeobraziła się w królika o wściekłym spojrzeniu. Do zbioru pominiętych postaci należy dorzucić także Tigris Snow, odtworzoną przez Hunter Schafer – w jej przypadku zmarnowano szansę na pokazanie kontrastu względem roli, jaką kuzynka Snowa pełniła w drugiej części ,,Kosogłosa”. Filmowa historia Coriolanusa jest pełna dziur fabularnych, co w oczywisty sposób przekłada się na brak ciągu przyczynowo-skutkowego i tym samym pozbawia widza okazji na zaczepienie się w wizji proponowanej przez reżyserów. Nie można przywiązać się do czegoś, czego nie ma.

Czy zechcesz spotkać się pod drzewem o północy?

Jednym z niewielu udanych rozwiązań w ,,Balladzie…” jest bez wątpienia pozwolenie Rachel Zegler na własną interpretację słów znanych widzom piosenek. Jej niezwykle głęboka, aksamitna barwa głosu nadaje utworom nowe życie. Estradowa osobowość Lucy Gray Baird pełni tu znaczącą rolę, dlatego trudno oderwać od niej wzrok, gdy znajduje się na scenie. O dziwo najlepiej wypadają utwory, które słyszymy po raz pierwszy. Na ich tle „Drzewo Wisielców” wypada skromnie, choć biorąc pod uwagę ogólny wydźwięk filmu, można domniemywać, że jest to celowy zabieg. Okoliczności towarzyszące poszczególnym wykonaniom również zasługują na pochwałę, ponieważ nie sprawiają wrażenie dopasowanych na siłę – są naturalnym tłem akcji.

Małym wynagrodzeniem ogólnej bezmyślności całego filmu jest finałowa scena Igrzysk, gdy główna bohaterka przypadkowo wciela się w zaklinaczkę węży. Nie można wymagać, żeby każda scena w produkcji była równie ekscytująca, jednak jak na trwający blisko trzy godziny film, liczba zapadających w pamięć scen jest bardzo niska. Z perspektywy czasu trudno w zasadzie stwierdzić, czym tak naprawdę jest ten film i co chce powiedzieć swoim odbiorcom…

Oliwia GÓRSKA