Serial, który zaczął sięgać dna. Dlaczego „American Horror Story” stracił na jakości?

Jessica Lange jako Siostra Jude Martin tworzy jedną z
najwybitniejszych kreacji aktorskich w historii telewizji. / Źródło: Frank Ockenfels, Materiały prasowe FOX

Amerykańskie zbrodnie, przerażający szpital psychiatryczny, nastoletnie czarownice czy cyrk dziwadeł – to wszystko, a nawet więcej znajdziecie w serialu „American Horror Story”, który rozkochał w sobie publiczność na całym świecie. Niebanalne historie, charakterystyczne postacie, manewrowanie między kiczem, satyrą a kampem oraz wpadająca w ucho muzyka, razem tworzyły zgrabną całość. Twórcom produkcji nie brakowało pomysłów. Dlaczego więc ostatnie sezony serialu sięgnęły dna, do tego stopnia, że niżej upaść już nie można?

„American Horror Story” to interesująca antologia, której każdy sezon opowiada zupełnie inną historię z różnymi bohaterami, ale z powracającymi aktorami, kreującymi nowe postacie. O serialu zrobiło się szczególnie głośno po emisji „Asylum”, bijącej rekordy oglądalności drugiej części antologii, w której twórcom ewidentnie udało się osiągnąć estetykę grozy, odwołując się do klasycznych motywów horrorów z lat osiemdziesiątych. Showrunnerzy ze starannością kreślili bogate portrety psychologiczne, odsłaniali ich lęki i budowali, tym samym nić porozumienia między postacią a widzem. Każdy człowiek wie przecież, co to, znaczy się bać i jest świadom, że lęku doznaje tym silniej, im słabiej rozpoznaje się jego źródło. To właśnie w związku z tą niewiedzą nie potrafi sobie z nim poradzić. Takie stanowisko celowo przyjęli twórcy serialu, w którym widz nie posiada na temat akcji większej wiedzy od bohaterów. Pozwala to na lepsze utożsamienie się z postaciami i wspólne poszukiwanie rozwiązania niewygodnej sytuacji. A jeśli doda się do tego fakt, że najlepszy sezon serii osadzony jest w szpitalu dla psychicznie chorych, to od razu przerażenie wzrasta podwójnie – przecież podobnych pacjentów z „Asylum” możemy spotkać we współczesnych czasach na oddziałach zamkniętych.

Druga seria produkcji wyróżniała się psychologicznym podejściem do postaci a największą grozą stanowił w nim wewnętrzny rozłam bohaterów. Trzeci sezon miał natomiast zupełnie inny wymiar, gdyż był skierowany do młodszej widowni. „Sabat” opowiadał o szkole czarownic, w której pierwsze skrzypce grały nastoletnie wiedźmy. Mimo że serial nie dostarczał już poczucia wszechobecnego zagrożenia, to nadal był solidnie zrealizowanym dramatem z elementami satanistycznymi, kultem voodoo czy powrotami zza grobu. I tak oto, w przeciągu kilku lat, serial zahaczał o różne konwencje filmowe. Czerpał z ludowych legend, eksperymentował z formą i mimo że, po kilku seriach można było zauważyć powracające schematy, to za sprawą przemyślanej narracji, trudno było przerwać oglądanie.

Rok 2021 był zwiastunem błyskawicznego staczania się antologii. Dziesiąty sezon serialu, „Podwójny seans” początkowo budził nadzieję na jedną z lepszych odsłon serii. Wątek cierpiącego na brak weny pisarza, który zrobi wszystko, aby napisać coś spektakularnego (nawet zacznie zażywać pigułki zmieniające go w kreaturę podobną do wampira) był interesującym pomysłem na rozwój akcji. Dodatkowo, warstwa wizualna potrafiła wywołać na ciele ciarki, za sprawą ograniczonego oświetlenia, wiarygodnej charakteryzacji oraz nastrojowej ścieżki dźwiękowej. Niestety, kiedy widz zdążył już całkowicie zanurzyć się w opowieść, ta niespodziewanie dobiegła końca. Twórcy, postanowili zamiast jednej historii opowiedzieć dwie – o wampirach oraz kosmitach. Miałoby to sens, gdyby druga część „Podwójnego seansu” dopełniała jakkolwiek pierwszą. Tak się jednak nie stało, a co gorsza historia o istotach pozaziemskich nie miała w sobie żadnego ładunku emocjonalnego i za mocno zahaczała o kicz. Dziesiąta odsłona serii przyniosła widzom gorzki smak rozczarowania – wątek wampirów i kosmitów to szalenie interesujące materiały źródłowe, które osobno mogłyby przecież nadać serialowi powiewu świeżości.

Po niesatysfakcjonującym „Podwójnym seansie” przyszedł jeszcze gorszy „NYC”, który, mimo słabej jakości, poruszał ważny temat epidemii AIDS. Horror, jaki przeżyła społeczność LBGTQ+ do dziś budzi smutek, więc dobrze, że twórcy mieli chęć unaocznienia współczesnej widowni realiów tamtych mrocznych czasów. Niestety, tylko na chęciach się skończyło, ponieważ nieangażująca narracja, płaskie postacie i scenariusz, który przypomina ser szwajcarski w skuteczny sposób odciągają widownię od ekranu. Przeobrażenie choroby w ludzką formę, która morduje bohaterów było niecodziennym zjawiskiem, za co warto pochwalić twórców, lecz w tej metaforycznej postaci jest więcej życia, niż w protagonistach. Aktorzy nie mieli pola do popisu, gdyż ich jednowymiarowi bohaterowie byli uwięzieni w szponach fatalnie napisanego scenariusza. Twórcy jedenastego sezonu nie mieli na niego pomysłu, nie wiedzieli, czy wolą iść w stronę dramatycznej opowieści z homoseksualnymi postaciami w centrum czy kryminału z seryjnym mordercą w roli głownej. W konsekwencji trudno powiedzieć coś pozytywnego o tej odsłonie.

Przysłowiowym gwoździem do trumny serialu był kolejny sezon – „Oczekiwanie”, który został przerwany po pięciu epizodach w wyniku strajku scenarzystów i aktorów. To, że nie otrzymaliśmy całości można zrozumieć, ale obsadzenie żenującej w swojej roli Kim

Kardashian – już nie. Czy ktoś tęskni za pozostałymi odcinkami produkcji? Dialogami przypominającymi wycinki z Tik-Toka? Historią wypełnioną powierzchownymi wątkami czy formą, która nieudolnie próbuje nadać serii feministycznego wydźwięku? Tytuł w tym momencie zawodzi, ponieważ raczej mało kto faktycznie oczekuje trzynastego sezonu.

Najnowsze odsłony „American Horror Story” zaczęły przeobrażać się w nieapetyczną serię, w której brakuje atmosfery dławiącej grozy czy angażujących emocjonalnie historii. Sam fakt, że fenomenalni aktorzy przestali występować w nowych odsłonach, sygnalizuje, że nawet oni nie są zainteresowani serialem.

Szymon FILIPIAK