Królowa w drodze na tron

„Queen II” to album kultowy, ale nieco niedoceniany. Źródło: Brett Jordan/flickr.com,
CC BY 2.0 DEED

Myśląc o klasycznych zespołach rockowych, które cieszą się największą popularnością wśród pokolenia Z, Queen zdecydowanie należałoby umieścić w czołówce. Potwierdzają to nie tylko obserwacje, ale też statystyki – miarodajne w tym przypadku mogą być wyniki w streamingu. Wydaje się jednak, że wciąż nie do końca doceniane są najwcześniejsze dokonania formacji. W marcu bieżącego roku minęło 50 lat od premiery „Queen II”, a w listopadzie ten sam jubileusz będzie świętować „Sheer Heart Attack”. To dobra okazja, żeby przyjrzeć się tym albumom trochę bliżej.

Queen od początku był zespołem, który miał w sobie duży potencjał. Do wyróżnienia się na scenie wystarczała sama obecność w składzie Freddiego Mercury’ego. Genialny wokalista, charyzmatyczny frontman – dzisiaj takie stwierdzenia noszą już znamiona truizmu, a wielkość muzyka zdaje się być wręcz oczywistym faktem. Można powiedzieć, że Mercury był także najzdolniejszym kompozytorem w całym kwartecie, konkurencję mając przede wszystkim w postaci Briana Maya. Gitarzysta o rozpoznawalnym brzmieniu i charakterystycznym stylu to kolejny wyróżnik formacji. Jego solówki od lat niezmiennie zwracają uwagę urzekającą melodyjnością i wyczuciem. Nie można też zapomnieć o sekcji rytmicznej w postaci Rogera Taylora i Johna Deacona, którzy nie ograniczali się tylko do prostego trzymania rytmu. Queen wypracowało dla siebie także idiomatyczny styl, na który składały się: eklektyzm, dzięki któremu w twórczości grupy w nieoczywisty sposób mieszały się dość odległe inspiracje; charakterystyczne harmonie wokalne; świadome zabawy kiczem oraz formą pastiszu. Dodajmy do tego elektryzujące występy na żywo i mamy zespół, którego sukces zupełnie nie dziwi. Już eponimiczny debiut wydany w 1973 r. wyeksponował zalety zespołu. W jeszcze większym stopniu udało się to na płycie „Queen II”. Niestety, można odnieść wrażenie, choć to album ceniony i uznany, że jego największą popularnością cieszy się okładka (do której nawiązywał teledysk „Bohemian Rhapsody”) a nie sama zawartość. Umieszczone na nim utwory ustępują rozpoznawalnością hitom z następnej dekady, jak „Radio Ga Ga” czy „I Want To Break Free”, mimo, że znacznie przewyższają je pod kątem artystycznym. We wspomnianych przebojach Queen zbliżyło się już do ejtisowego mainstreamu w niekoniecznie pozytywnym sensie, dodatkowo zatracając nieco swój oryginalny, ciekawy styl.

Czerń i biel

Drugi album należy jednak do najciekawszych dzieł brytyjskiej formacji. Obie strony winylowego wydania nazwane zostały kolejno „białą” i „czarną”. Pierwszą zdominował kompozytorsko Brian May, z jednym utworem autorstwa Taylora. Druga w całości została

napisana przez Mercury’ego. Rozpoczynające całość „Procession” to niewiele ponad minutowa introdukcja składająca się niemal wyłącznie z nałożonych na siebie partii gitary Maya. Podniosły charakter udanie wprowadza słuchacza w całość. Utwór najbardziej wyróżnia się efektami nałożonymi na instrument, czemu zawdzięcza wręcz symfoniczne brzmienie. Nagranie pokazuje także jaką wagę przyłożono do produkcji całego albumu, co wybrzmi wyraźnie w następnych utworach. Dwie następne kompozycje to szczytowe momenty strony „białej”. „Father To Son” świetnie łączy hard rockowy ciężar z patosem, liryzmem i barokowym przepychem. Wyróżnia go także niebanalna struktura, bogate brzmienie, ponownie wykorzystujące możliwości studia i gęsta, zróżnicowana faktura. „White Queen (As It Began)” natomiast to ballada urzekająca piękną melodią i sposobem jej zaśpiewania przez Mercury’ego, a nastrojowe partie gitary, imitacja na tym instrumencie sitaru, sprawne operowanie dynamiką i przejścia perkusyjne Tayora dopełniają wartości piosenki. „Some Day One Day” i „The Loser In The End” zaśpiewane przez swoich kompozytorów, czyli kolejno Maya i Taylora to nagrania mniejszej wagi, ale wciąż udane. Pierwszy to melodyjny kawałek, skupiony wokół różnych nałożonych na siebie partii gitarowych, dopełnianych przez bas Deacona. Drugie to typowy zabarwiony bluesem hard rock. Warto zwrócić uwagę, jak dobrze wokalnie wypadł Roger Taylor, wykazując tu zadatki na naprawdę solidnego hard rockowego frontmana.

Rozpoczynający stronę „czarną” „Ogre Battle” łączy hard rock z klimatami fantasy, które uwidaczniają się nie tylko w tekście, ale i w melodyce. Za sprawą partii solowych Maya, wokalu Freddiego czy wielogłosowych harmonii, całość zyskuje dość frywolny charakter, a studyjne efekty i dodatkowe dźwięki świetnie wpasowują się w całość. „The Fairy Feller’s Master-Stroke” kontynuuje nagraniowe eksperymenty za sprawą bogatego brzmienia, licznych ścieżek, zaskakujących dźwięków i zabawy stereofonicznym miksem. „Nevermore” to natomiast przykład idealnej miniatury. Doskonała melodia Mercury’ego udowadnia, że nie jest to bezwartościowy przerywnik pomiędzy pozostałymi utworami. Fortepianowa ballada jest przy tym tak treściwa i dobrze napisana, że nie robi wrażenia szkicu wymagającego rozwinięcia. Wybrzmiewające po nim „The March Of The Black Queen” to jeden z najważniejszych punktów longplaya. Rozbudowana struktura i rewelacyjne prowadzenie rozwoju kompozycji; wpadające w ucho melodie; umiejętne korzystanie ze studyjnych nakładek; wyczucie teatralnej konwencji; charakterystyczne dla grupy wielogłosowe harmonie składa się w ogromny popis właściwie wszystkich członków składu. Łatwo było tu popaść w kicz, chaos i przesadę, a jednak Freddie wykazał się kompozytorskim kunsztem. Poziomu nie zaniża późniejsze „Funny How Love Is” i „Seven Seas Of Rhye” – pierwszy wielki przebój zespołu.

Czas na sukces

Utwór wieńczący „Queen II” był hitem przede wszystkim w swoim czasie. Natomiast promujące „Sheer Heart Attack” „Killer Queen” nie tylko osiągnęło wówczas jeszcze większy sukces komercyjny, ale i do dziś stanowi jeden z najpopularniejszych kawałków grupy. Nie ma co się dziwić, to naprawdę chwytliwa i stylowa piosenka, ze świetnymi partiami Mercury’ego i Maya. Melodia i brzmienia klawiszowe kierują ją w stronę pastiszu estetyki kabaretowej. Dwa inne najpopularniejsze utwory z trzeciego longplaya prezentują już inne oblicze grupy. „Now I’m Here” dostarcza bardzo dobrego hard rockowego riffowania, a „Stone Cold Crazy” (coverowany później przez Metallicę) uznaje się często za antycypację thrash metalu. Ten eklektyzm odróżnia „Sheer Heart Attack” od „Queen II”. Na poprzedniej płycie także łączono odległe inspiracje, ale jednak w sposób, który składał się na dość spójny album. Trzeci longplay grupy sprawia już wrażenie bardziej zbioru utworów niepowiązanych żadną wspólną wizją. Udanych momentów na nim jednak nie brakuje. „Brighton Rock” to przede wszystkim popisowa solówka Briana Maya, „In The Lap Of The Gods… Revisited” to kolejna fortepianowa ballada, udanie wykorzystująca niewymuszony i naturalny patos, ładnie prezentuje się zaśpiewane przez Maya „She Makes Me (Stormtrooper in Stilettoes)”. Na album trafiły też trzy zestawione ze sobą kompozycje – klimatycznie rozpoczynające się i nabierające z czasem większej zadziorności „Tenement Funster” (z wokalnym występem Taylora), „Flick Of The Wrist” ze swobodnymi partiami gitary i urokliwe, fortepianowe „Lily Of The Valley”. Gorzej wypadają dwa inne krótsze utwory – miniatura „Dear Friends” jest właściwie przeciwieństwem tego za co wcześniej chwaliłem „Nevermore”, a „Misfire”, będące pierwszą kompozycją autorstwa Deacona także nie wypada szczególnie porywająco. Całości dopełniają „In The Lap Of The Gods” i wyróżniające się przede wszystkim partią perkusji kabaretowe „Bring Back That Leroy Brown”.

„Sheer Heart Attack” za sprawą trzech najpopularniejszych utworów mniej potrzebuje przypomnienia niż „Queen II”. Drugi album Queen mimo, że zawiera jedne z najambitniejszych i najciekawszych kompozycji grupy, poza środowiskiem jej fanów nie jest równie rozpoznawalny co późniejsze płyty. Oba longplaye należą do ciekawszych punktów dyskografii formacji, która już na początku brzmiała jak nikt inny.

Aleksander GRĘDA