Dwa oblicza polskiej piłki

Kto porówna rozgrywki polskiej T- Mobile Ekstraklasy do pogody wcale nie popełni błędu – jedna i druga jest nieprzewidywalna i zmienna, co nie pozwala oderwać się z wygodnego fotela lub stadionowej trybuny od pierwszej do ostatniej minuty.

 

Dowodów na prawdziwość użytego porównania dostarczają dwa spotkania, na które w trakcie minionego weekendu należało zwrócić szczególną uwagę. Mowa tu o pojedynkach Lecha Poznań z Podbeskidziem Bielsko Biała oraz o szlagierze przy pustych trybunach Legii Warszawa z Wisłą Kraków. Pojedynek przy ulicy Bułgarskiej miał od samego początku jednego faworyta, którym nie tylko zdaniem miejscowych kibiców, ale i znawców polskiej piłki byli piłkarze Kolejorza. Pierwsze minuty poznaniacy rzeczywiście rozpoczęli z animuszem, choć nie uniknęli błędów. Głownie można było je zauważyć w kole środkowym boiska, gdzie brakowało dokładności podań. Nie bez winy pozostawały też skrzydła, które nie funkcjonowały właściwie.

Obraz gry zmienił się na korzyść zespołu gospodarzy dopiero w 31 minucie, kiedy rzut karny na gola zamienił Hubert Wołąkiewicz. Wtedy w zespole gospodarzy nastąpiło rozprężenie. Lechici nie potrafili zachować należytej koncentracji, czego skutkiem było przelobowanie Macieja Gostomskiego i wyrównanie w pierwszej części drugiej połowy meczu. Przyjezdni już witali się z przysłowiową gąską i bronili się, by utrzymać korzystny dla siebie wynik, ale przyszedł doliczony czas gry i rzut wolny dla gospodarzy. Tłum na trybunach myślał teraz albo nigdy. Do piłki podszedł jubilat Mateusz Możdżeń i przypomniał sobie pamiętnego gola, którego zdobył w meczu z Manchesterem City. Przymierzył i trafił w samo okienko. Richard Zajac stał w bramce niczym posąg, a Poznań oszalał z radości. Mateusz Możdżeń sprawił sobie bowiem najpiękniejszy prezent urodzinowy, sprawiając, że 3 ligowe punkty zostały nad Wartą.

Bliźniaczo podobny przebieg miało spotkanie przy Łazienkowskiej w Warszawie. Legioniści dość szybko zdobyli gola dającego im prowadzenie, następnie w 27 minucie otrzymali prezent od piłkarzy Wisły Kraków, kiedy z boiska po czerwonej kartce musiał zejść Arkadiusz Głowacki. Wówczas Legia dobiła rozbitego rywala. Przeprowadziła jeszcze jedną składną akcję i podwyższyła rozmiar prowadzenia na 2:0. Wydawało się wówczas, że mecz jest już rozstrzygnięty, a druga połowa będzie stanowiła dla gospodarzy jedynie przykrą formalność. Kto po pierwszej połowie tak pomyślał, wysoce się przeliczył.

Gospodarze zapomnieli, z jakim rywalem mają do czynienia i na mokrym boisku zaczęli popełniać błędy, których Mistrz Polski popełniać nie powinien. To pobudziło ambicję gości, którzy dostrzegli, że bastion na Łazienkowskiej jest do zdobycia. Podjęli rękawicę, co poskutkowało bramką. Gospodarze dalej czuli się jak na treningu. I oto przyszedł finałowy moment meczu – rzut wolny dla Wisły. Do piłki podchodzi „człowiek czynu” tego meczu Semir Stilić. Odległość do bramki Kuciaka 33 m. Gwizdek strzał i…. cud dla gości. Piłka odbija się od poprzeczki i wpada za ręce bezradnego Kuciaka. Punkt uratowany, Stilić bohaterem Krakowa, a polska piłka pokazuje, że choć gwiazdy nie takie jak w Anglii czy Hiszpanii to i u nas mogą padać gole na miarę stadionów świata.

Szymon LIPIŃSKI

Dodaj komentarz