Jestem legendą

Pomnik Henry’ego pod Emirates Stadium.  Fot. Wikimedia

Pomnik Henry’ego pod Emirates Stadium.
Fot. Wikimedia

W tle niszczejący Nowy Jork – wraki samochodów, zdemolowane budynki, kępki trawy wyrastające z chodnika. W kierunku obiektywu aparatu pewnie kroczy czarnoskóry mężczyzna. Facet odziany w skórzaną kurtkę i bojówki, na ramieniu karabin. Kserokopia filmowego plakatu z Willem Smithem? Prawie. Bo oto idzie legenda – tyle że piłkarska. Król Thierry Henry.

Przeróbka plakatu autorstwa Geoarsenal.com zrobiła swego czasu w sieci furorę. W 2012 roku, kiedy Francuz wrócił w ramach wypożyczenia do londyńskiego Arsenalu, wielu upatrywało w internetowym obrazku czegoś niezwykłego. Przesłanie bowiem nasuwało się same: niczym filmowy Dr Robert Neville, mający wyleczyć całą ludzkość z zarazy, Król Henry miał napełnić duchem i wolą walki nieco zmęczonych i podłamanych w tamtych okresie „Kanonierów”. – Ma doświadczenie, umiejętności, zna klub i może pomóc zawodnikom zarówno na boisku, jak i poza nim. To jest dla nas kluczowe – mówił w grudniu 2011 roku menedżer klubu z północnego Londynu, Arsene Wenger.

Powrót Króla

Wielu sceptyków nie wierzyło w to, że 34-letni wówczas napastnik będzie w stanie pomóc swojej byłej drużynie na boisku. Owi pesymistycznie zerkający na powrót Henry’ego do Londynu obserwatorzy potakująco kiwali głową tylko przez 10 minut „debiutanckiego” występu snajpera. Bo mimo iście królewskiej oprawy i gorącego jak na zimowy Londyn powitania wejście w 68. minucie na plac gry gwiazdora nie wywołało na twarzach obrońców Leeds fali nietęgich min. Bo i owszem – Henry pokazywał się partnerom, wychodził do piłek, jednak w ruchu przypominał popularnego w latach 50. Citroena 2CV (rodem z filmów z Louis de Funes), a nie, jak kiedyś, sportowego, szybkiego Peugeota 406 (znanego z filmu „Taxi”). Sceptycy jednak długo się nie nacieszyli – bo oto w 78. minucie stadion najpierw na ułamek sekundy zamarł, a po chwili wybuchł radością, jakiej jeszcze kilkuletnie Emirates Stadium nie znało. I nie zna do dziś.

Piłka przez chwilę lawirowała w środku. W końcu Alex Song, po chwili namysłu, postanowił sprytnym podaniem odnaleźć jednego z napastników. Los, szczęście czy pech w przypadku drużyny Leeds sprawiły, że do futbolówki idealnie wyszedł Henry. – Henry… Chance… GOAL!!! – krzyczał wniebogłosy komentator ESPN. I mimo że był to styczeń, a mecz z Leeds jednym z wielu w Pucharze Anglii, to cały północny Londyn w istnej gorączce długo nie mógł położyć się spać. Bo historia tworzyła się na naszych oczach.

Pomnik trwalszy niż ze spiżu

– Jego rewelacyjna kariera była po prostu odzwierciedleniem klasy Thierry’ego. Jest wzorem profesjonalisty, który zdobył wszystko, co można osiągnąć na tym świecie. Thierry – byłeś naprawdę niezwykły! – mówił silnie wzruszony Arsene Wenger podczas odsłonięcia pomnika swojego podopiecznego. Już w 2011 roku bowiem Henry’ego traktowano jak legendę – legendę, która w 377 meczach z armatką na piersi zdobyła 228 goli. Człowieka od wszystkiego. Wzór i przykład zarówno dla młodszych, jak i obecnych sobie zawodników. Piłkarza, któremu jak nikomu innemu wybaczano nonszalanckie rajdy czy strzały z 30 metrów. Bo popularny „Titi” był do takiej gry po prostu stworzony. Jeżeli można mówić o błysku geniuszu, to wydaje się, że Henry błyszczał bez przerwy.

8-letni związek Francuza z Arsenalem to jednak nie tylko gole. Bez Henry’ego nie byłoby legendarnych „The Invincibles” – drużyny, która w sezonie 2003/04 wygrała Premiership bez porażki na koncie. To ekipa z napastnikiem na czele dwukrotnie sięgnęła po mistrzostwo kraju, trzykrotnie po Puchar Anglii, a w 2002 oraz 2004 roku po Tarczę Wspólnoty.

Obieżyświat

Głupcem będzie ten, który powie, że Thierry Henry to tylko Arsenal. Można dyskutować, czy występy w Barcelonie, Juventusie, Monaco czy New York Red Bulls mogą równać się z tymi z czasów spotkań na Highbury czy Emirates Stadium. Nie wolno jednak zapomnieć o reprezentacji. Bo kadra przez długi czas nie mogła żyć bez wychowanka słynnej akademii Clairefontaine. Dla „Trójkolorowych” Henry zagrał w 123 meczach, strzelając przy okazji 51 bramek – o 10 więcej od Michela Platiniego.

Napastnik sięgnął z reprezentacją po mistrzostwo świata (1998), mistrzostwo Europy (2000) oraz Puchar Konfederacji (2003). W 2006 roku został wicemistrzem świata. Solą w oku może być dla nas tylko brak wśród trofeów Francuza Złotej Piłki – choć dwukrotnie (2003 i 2006) Henry stawał na drugim stopniu podium.

Legenda – po prostu

 – Thierry jest najlepszym napastnikiem na świecie, zdecydowanie – mówił kolega z klubu i reprezentacji, Patrick Vieira. – Ronaldinho to niezwykły piłkarz, ale to Thierry Henry jest prawdopodobnie najbardziej uzdolnionym graczem, po prostu stworzonym do pięknej gry – wtórował mu Zinedine Zidane. Podobnych opinii było zdecydowanie więcej – Henry’ego podziwiali koledzy z boiska, szanowali rywale, kochali kibice. I nieważne, że czasem zdarzyło się zagrać zbyt ostro czy zagarnąć Irlandczykom piłkę ręką – bo całokształt kariery, dokonań i charakteru Francuza przyćmiewał nawet takie skazy.

I stanął pomnik pod The Emirates – wylany nie z brązu, a ze wspomnień i chwil, które nigdy nie wrócą, ale też których nikt kibicom nie zabierze. – Jak wiele powrotów możesz zaliczyć? W pewnym momencie okaże się, że to złe posunięcie. Wszyscy kochamy pierwszą część Rocky’ego, ale do ostatniej nie jestem przekonany – powiedział przy okazji ogłaszania decyzji o zakończeniu kariery Henry.

Dziękujemy, Królu! Za przepiękne bramki, cudowne asysty, nieziemskie dryblingi. Za to, że czasem wystarczyło tylko zawiesić oko, a deszczowe niebo nad stadionem od razu wydawało się jakieś magiczne. Za to, jak wiele serca wkładałeś w grę, i jak bardzo cię ona pochłaniała. – Mam obsesję na punkcie pozostawienia swojego śladu w historii – powiedział kiedyś. Nie ma wątpliwości, że to właśnie uczynił. Dziękujemy po stokroć! Thierry – jesteś legendą!

Kacper WITT

Dodaj komentarz