Łabędzi śpiew Rzeszy

Fot. panzerpunkt.info

Fot. panzerpunkt.info

Co łączy coroczna wizytę św. Mikołaja, rocznicę wprowadzenia stanu wojennego, upamiętnienie wybuchu powstania wielkopolskiego i hucznie obchodzone przez wszystkich imieniny Sylwestra? Oczywiście nic innego, jak miesiąc, w którym przypadają. Owe wydarzenia przesłaniają wspomnienia innych, również niezwykle interesujących. I tak ostatnia wielka ofensywa Adolfa Hitlera, od której rozpoczęcia 16 grudnia ubiegłego już, 2014 roku, minęło sześćdziesiąt lat, pozostaje nieco zapomniana. Czas to zmienić.

Opis całokształtu działań wojennych, jakie miały miejsce w Ardenach  w drugiej połowie grudnia 1944 i na początku stycznia 1945 roku jest materiałem na sporej grubości książkę, dlatego też za zasadne uważam podać jedynie niezbędne informacje.

250 tysięcy niemieckich żołnierzy wraz z nieco ponad 1000 czołgów i specjalnie przygotowanymi zapasami paliwa (którego brak w Niemczech dawał się wówczas już mocno we znaki) uderzyło na pięć dywizji amerykańskich przez lesiste wzgórza Ardenów, chcąc dzięki zaskoczeniu i korzystnej pogodzie (przede wszystkim gęstej mgle, która uniemożliwiała działanie alianckim samolotom) wbić się klinem między brytyjskie oraz amerykańskie jednostki i dotrzeć do portu w Antwerpii. Po początkowym powodzeniu atak utknął. Poprawa pogody i braki zaopatrzeniowe spowodowały jego ostateczne fiasko. 8 stycznia 1945 zarządzono odwrót. Bitwa była skończona.

Co ciekawe, w pierwszych dniach walk przez linie amerykańskich wojsk przeszedł niemiecki oddział specjalny „Einheit Stielau” składający się z żołnierzy mówiących po angielsku, ubranych w amerykańskie mundury i siedzących w jeepach U.S. Army. Ich zadaniem było robienie zamieszania na tyłach amerykańskich jednostek poprzez m.in. przestawianie znaków i drogowskazów, złe kierowanie ruchem. Operacja nie przyniosła wielkich sukcesów, jednakże wynikało to prawdopodobnie przede wszystkim z niepowodzenia głównego natarcia.

Innym, zdecydowanie bardziej przykrym aspektem bitwy w Ardenach była tzw. masakra w Malmedy. Według oficjalnej wersji żołnierze niemieckiej „Kampfgruppe Peiper” rozstrzelali 17 grudnia w walońskim miasteczku Malmedy około 80 amerykańskich jeńców. Jak to jednak bywa, rzeczywistość jest o wiele bardziej skomplikowana, niż chcieliby tego niektórzy. Istnieją bowiem przesłanki, by sądzić, że do otwarcia ognia doszło przez przypadek na skutek wystrzału jednego z niemieckich żołnierzy lub/i próby ucieczki podjętej przez Amerykanów. Z pewnością nigdy nie dowiemy się prawdy, jednak pragnę zwrócić uwagę na fakt, że kary domniemanych sprawców zbrodni zostały zmienione z kar śmierci na lżejsze (niektórzy zostali ułaskawieni). Jako powody podano np. torturowanie przesłuchiwanych przez amerykańskich śledczych.

Najważniejsze jednak dla pełnego zrozumienia ofensywy w Ardenach pozostaje zupełnie coś innego. Mianowicie – dlaczego Hitler zdecydował się na ten atak? Przecież nawet spełnienie założonego celu nie doprowadziłoby do zwycięstwa nad Aliantami, lecz co najwyżej odroczyłoby klęskę Rzeszy o kilka miesięcy! Opinie historyków są podzielone. Jedni usprawiedliwiają decyzję Führera postępująca chorobą umysłowa, a więc, mówiąc wprost, szaleństwem. Inni, w tym publicysta Bogusław Wołoszański, dopatrują się chęci zadania Aliantom odpowiednio dużych strat i tym samym zmuszenia ich do podjęcia negocjacji pokojowych. Cóż, nie ukrywam, że o wiele bardziej przemawia do mnie to drugie stanowisko. Dlaczego?

Spójrzmy na mapę z zaznaczonymi linami frontów w pierwszych dniach grudnia 1944 roku. Klęska Niemiec wydaje się nieuchronna. Armia Czerwona wyraźnie szykuję się do skoku w kierunku w Odry, a wojska alianckie, po chwili oddechu, ruszą niechybnie w głąb Rzeszy. Hitler, jako polityk wbrew pozorom rozsądny, wiedział, że musi skończyć z wojną na dwa fronty, jeśli chce w tej wojnie jeszcze cokolwiek ugrać. Ale jak skłonić Aliantów (bo Stalina jako partnera w negocjacjach ostatecznie wykluczył prawdopodobnie po 1943 roku) do tego, by odstąpili od, bezsensownej skądinąd, doktryny bezwarunkowej kapitulacji ?

Zabicie jak największej liczby „amerykańskich chłopców” nie jest tak idiotycznym sposobem, jak mogłoby się wydawać na pierwszy rzut oka. Przecież Stany Zjednoczone jako kraj demokratyczny miały coś, co potrafi obalać rządy, wypowiadać wojny i podpisywać pokoje – opinię publiczną. Okiem wyobraźni widzę już napisy na pierwszych stronach nowojorskich gazet po dotarciu niemieckich czołgów do Morza Północnego: „Ratujmy naszych dzielnych chłopców!”, „Czy warto umierać za Antwerpię?!”.

Ostatnia ofensywa Hitlera, jak już wiemy, zakończyła się niepowodzeniem, a tym samym plan zakończenia wojny na Zachodzie spalił na panewce. Warto jednak mieć świadomość jego istnienia, bo gdyby wypalił, mógłby zmienić losy Europy i świata.

Patryk HALCZAK

Dodaj komentarz