Niepokorny Miller?

Leszek_Miller_

„Nie wiem, co się stało z tym politykiem, ale to coraz większy problem” – takie słowa Jacka Żakowskiego na temat byłego premiera można było w piątek usłyszeć w TOK FM. W takiej sytuacji aż bierze człowieka chęć, aby zapytać „A może w jakieś części to też pańska zasługa?”.

Od listopada wielu obserwując lidera SLD zastanawia się, co się ostatnio dzieje z tym facetem? Ok, było już z nim podobnie nie raz. „Moskiewska pożyczka”, „afera Rywina”, a także start z list Samoobrony. Ile to już raz słyszeliśmy o tym, że to już oficjalny koniec Leszka Millera.

Tak, to prawda… Miller nie potrafi skończyć, czym działa na nerwy wielu osobom, zwłaszcza na lewicy, które nie mogą przez niego postawić na swoim. Chcemy tego czy nie, lider SLD wciąż pozostaje królem polskiej lewicy. Zmarginalizowanej? Tak, ale to nie o rozmiar pola do gry chodzi, ale o procent zajmowanego miejsca.

Wydaje się ostatnio, że Miller odpłynął i to tym najmniej prawdopodobnym nurtem. Spotykanie się z Jarosławem Kaczyńskim, wystawianie jako kandydata na prezydenta ekspertki od Kościoła, wyzywanie Jacka Żakowskiego i Janiny Paradowskiej od „salonu” itd. Ostatnio doszło jeszcze zarzucenie pierwszemu ze wspomnianych publicystów manipulacji. Czyżby Leszek Miller stał się „niepokorny”?

Faktem jest, iż prawa strona sceny politycznej ma interes w tym, aby kandydatka Millera wypadła jak najlepiej, ale pamiętajmy, że mówimy o dawnym arcywrogu prawicy, z czasów zanim te honory spadły na Donalda Tuska. Paradoksalnie jednak ostatnie zachowania lidera SLD można racjonalnie wytłumaczyć.

Nie od dziś wiadomo, że politycy SLD od paru lat narzekają na „media głównego nurtu”, że faworyzują bardziej Platformę Obywatelską niż ich. Od lat partia, podobnie jak PO, ukazywała się jako „anty-PiS”.

Czy pomogło to SLD? Ani trochę. Zawsze gdy pojawiało się ryzyko powrotu PiS do władzy, to ostatecznie i tak wszyscy przed zatonięciem „skakali na Platformę”. SLD mógł co najwyżej liczyć na kilka życzliwych słów od czasu do czasu.

Z badań, jakie przeprowadziło SLD w ostatnich latach, wynikało, że ich wyborcy nie oczekują twardej opozycyjnej linii wobec PO. Badania CBOS pokazują, że ich elektorat nawet lubi liderów głównej rządzącej partii. Postkomuniści z najgorszych łobuziaków stali się grzecznymi uczniami na lekcji i co w końcu z tego dostali? Odpowiedzi na to pytanie należy szukać w wynikach ostatnich wyborów samorządowych.

Przez ostatnie ćwierćwiecze SLD pomimo swojej politycznej podmiotowości nie miało jednak własnej osobowości. To była świadoma strategia nastawiona na to, aby nowa demokratyczna Rzeczypospolita ich zaakceptowała. Tak też się stało, lecz miało to swoje skutki uboczne. SLD, aby uzyskać akceptację elit opiniotwórczych, wyrzekło się wspomnianej osobowości.

Przez wiele lat stanowili m.in. element koncepcji Polski autorstwa Adama Michnika, opartej na konsensusie między dawnymi obozami postsolidarnościowym i postpezetperowskim. Jak sam Miller przyznawał nie tak dawno w swojej biografii, przez pierwsze lata SLD bardzo poważnie traktowało to, co pisała Gazeta Wyborcza.

Był też inny ważny element – antykomunizm napędzający prawą stronę sceny politycznej. SLD wzbudzało negatywne emocje z racji swojej dawnej postaci. Budowało to im wrogów, chociaż większość społeczeństwa nie miała żadnych oporów, aby na nich głosować.

Antykomunistyczne paliwo skończyło się z chwilą, kiedy głównym wrogiem został Donald Tusk ze swoją partią. Tym samym SLD przestało wzbudzać jakiekolwiek emocje, co według takich politologów jak prof. Rafał Chwedoruk z Uniwersytetu Warszawskiego jest dzisiaj jednym z głównych problemów tej partii.

Leszek Miller obrał chyba najbardziej niebezpieczny kurs w swojej politycznej karierze, ale nie jest powiedziane, że od razu poległ. O takich ludzi jak Żakowski nie musi się martwić, bo oni z czystego rachunku zysku i strat na niego nie postawią. Uderzając w „salon”, jak to robi prawica, ma przynajmniej szansę zwrócić na siebie uwagę.

Miller zabiera SLD na kolejny szlak, który niekoniecznie może prowadzić do zwycięstwa. Jednak lepsze to niż rywalizowanie z PO o rolę większego „anty-PiS”.

A teraz, proszę Państwa, najważniejsze, dlatego tekst jest pogrubiony. Jeżeli politycy zachowują się „niecodziennie”, jak ostatnio Leszek Miller czy Jarosław Kaczyński po kampanii prezydenckiej w 2010 roku, to nie znaczy, że od razu zwariowali. Oni mogą być beznadziejni w swoich działaniach, ale bynajmniej nie są głupcami. Tacy ludzie nie zachowują się dziwnie bez powodu. Za tym zawsze kryje się jakaś głębsza strategia. Szczególnie jeśli mówimy o tych najbardziej doświadczonych politycznych wilkach.

Mikołaj STANEK

Dodaj komentarz