Morze krwi na pustyni

Ludność Syrii jest wyczerpana do granic możliwości, bez dachu nad głową, bez nadziei

Ludność Syrii jest wyczerpana do granic możliwości, bez dachu nad głową, bez nadziei

Po czterech latach wojny Syria stała się jednym z najbardziej niebezpiecznych miejsc na ziemi, choć przecież wszystko miało potoczyć się zupełnie inaczej. Rozpoczęta w 2011 roku rewolucja nazywana „arabską wiosną” w wielu krajach przyczyniła się do zmian społecznych, a nawet, jak choćby w przypadku Libii czy Egiptu, do obalenia dyktatur Kaddafiego i Mubaraka. Niestety nie w Syrii. Nad Eufratem toczy się dzisiaj zapomniana wojna, która zbiera coraz krwawsze żniwo.

Baszar al Asad, który władzę sprawuje nieprzerwanie od 2000 roku, kiedy to przejął stery po swoim zmarłym ojcu Hafizie, w 2014 roku został wybrany na trzecią już siedmioletnią kadencję, zdobywając 88% poparcie przy ponad 70% frekwencji. W obliczu tak dramatycznej sytuacji geopolitycznej taki wynik wydaje się niemal nierealny, gdyby nie to, że wybory zostały przeprowadzone wyłącznie na terenach kontrolowanych przez reżim Asada. Zacznijmy jednak od początku.

Dynastia musi trwać

Basil al Asad, najstarszy syn prezydenta i przewodniczącego partii Bass Hafiza al Asada, który pretendował do objęcia władzy, zginął w 1994 roku w wypadku samochodowym. Baszar, który na Uniwersytecie Damasceńskim oraz w Londyńskim Western Eye Hospital zdobył medyczne wykształcenie, zmuszony został powrócić w szeregi armii syryjskiej, by następnie piąć się po szczeblach wojskowej kariery. Po śmierci swojego ojca przejął władzę w Syrii, przedłużając tym samym panowanie rodu Asadów, które rozpoczęło się na początku lat siedemdziesiątych XX wieku. Wtedy to Hafiz, w wyniku bezkrwawego zamachu stanu, objął dyktatorskie przywództwo nad państwem, które oddał dopiero w dniu swojej śmierci.

Baszar nie był osobą charyzmatyczną, nie orientował się w sprawach politycznych, nie miał odpowiednich koneksji i poparcia, które w syryjskiej polityce było rzeczą niezbędną, aby nie wypaść z gry o władzę. Jego ojciec doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że musi przygotować odpowiedni grunt, który w momencie jego śmierci, pozwoliłby jego synowi utrzymać władzę w rękach rodziny. W tym celu dokonywał czystek wśród urzędników państwowych, zastępując ich oficerami całkowicie lojalnymi, wobec Baszara. W ciągu tych kilkunastu lat z nieco zamkniętego w sobie okulisty, stał się kluczowym działaczem partii Bass, osiągając w niej szerokie wpływy. Kiedy po śmierci ojca został prezydentem, obejmując tym samym pełnię władzy, nie zapomniał, z jakiego rodu się wywodzi i kto usytuował go na najwyższym stanowisku w państwie.

Gra pozorów

W gruncie rzeczy Baszar kontynuował politykę swojego ojca. Przez ponad rok pełni nadziei Syryjczycy, po prawie trzydziestu latach despotycznych rządów Hafiza, upatrywali w nim szansę na długo oczekiwaną zmianę. Rzeczywiście, początek prezydentury zapowiadał lepsze jutro dla wielu milionów ludzi. Nasiliła się debata polityczna, a tym samym głosy nawołujące do reform, których niestety nigdy nie udało się zrealizować. Wkrótce wszystko wróciło do normy. Zaczęto uciszać politycznych przeciwników, najzwyczajniej w świecie wsadzając ich do więzień. Krótko mówiąc lepsze jutro było tylko kolejną mrzonką. Przez następne jedenaście lat Asad karmił swoich obywateli obietnicami, których nigdy nie realizował. Dlaczego? Modnym stwierdzeniem jest owo uzależnienie Baszara od tzw. „starej gwardii”, która rządziła Syrią jeszcze za czasów jego ojca. Może to być jednak tylko prozaiczne wytłumaczenie, w pewien sposób legitymujące jego dyktatorskie rządy.

Arabska Masakra

Coś, co w innych państwach zostało określone mianem „Arabskiej wiosny”, w Syrii przerodziło się w masakrę. 26 stycznia 2011 roku Hasan Ali Akleh oblewa się benzyną i podpala, rozpoczynając falę protestów. Syryjczycy poruszeni wydarzeniami u swoich sąsiadów, decydują się wyjść na ulicę. Baszar al Asad nakazuje krwawą pacyfikację setek cywilów, którzy tego dnia nie wrócili już do swoich domów. Podczas jego publicznej przemowy wyraźnie dał do zrozumienia, że będzie walczył ze spiskiem, wymierzonym przeciwko Syrii. I tym razem słowa dotrzymał. W zeszłą niedzielę obchodziliśmy czwartą rocznicę masakry, która przerodziła się w krwawą wojnę, rujnującą, państwo i jego obywateli. Liczba ofiar z roku na rok rośnie i dziś sięga już ponad 250 tysięcy, przy czym ostatni czas jest niewątpliwie najkrwawszy. Kiedy dołączymy do tego epizod z 2013 roku, gdzie w Ghucie, rolniczym terenie na wschód od Damaszku, w skutek porażenia gazem bojowym, zginęły setki, jak nie tysiące ludzi, tworzy nam się obraz zbrodniczego konfliktu na dzikim Wschodzie. To niewątpliwie zbrodnia, do której nie odważyła się przyznać żadna ze stron. Wszystkie dowody wskazują, że to rząd dopuścił się ataku chemicznego, lecz na nic się zdadzą ONZ-towskie dochodzenia, w przypadku, gdy nie dysponuje się stuprocentową pewnością. Za kilka lat historia zapomni o Ghucie, a sprawcy umrą nieosądzeni. Nawet jeżeli reżim Asada upadnie, a wszystkie znaki na niebie wskazują, że będzie odwrotnie, to w Międzynarodowym Trybunale Karnym, nikt nie zostałby oskarżony o zbrodnię wojenną.

Kocioł Syryjski

Na przestrzeni tych kilku lat konflikt znacznie ewoluował i dzisiaj nie ma już mowy o dwóch zwalczających się stronach. Są siły prorządowe, wspierane przez Rosję, Chiny oraz Iran, antyrządowe, wspierane z kolei przez państwa Zachodnie. Są wreszcie Państwo Islamskie oraz liczne ugrupowania zwalczające się nawzajem. Sytuację pogarsza fakt, że żadna ze stron, nie jest na tyle silna, aby stworzyć podwaliny silnej władzy, a tym samym względnego porządku w Syrii. Twór, którym jest Państwo Islamskie, wręcz przeciwnie – dąży do podsycania tego chaosu. Biorąc to pod uwagę, trudno żywić jakąkolwiek nadzieję na zakończenie konfliktu. W zasadzie jednego można być pewnym. Gdyby dzisiejsze konsekwencje były znane w marcu 2011 roku, raczej nikt nie wyszedłby na ulicę, bo w porównaniu do piekła, jakie obecnie zagościło nad Eufratem, rządy Asadów nie były nawet jego przedsionkiem.

Dramat milionów

Trzy liczby, które określą ogólną sytuację w Syrii to 12,2 miliona – tyle osób potrzebuje natychmiastowej pomocy humanitarnej, z czego 5,6 miliona stanowią dzieci, a 10 milionów obywateli musiało opuścić swoje miejsce zamieszkania udając się na tułaczkę w poszukiwaniu bezpieczeństwa, przeważnie do krajów ościennych, ale także do Europy. Suche dane statystyczne nie są w stanie oddać dramatu, jaki toczy się tam każdego dnia. Zachodni odbiorcy wydarzeń z Syrii nie potrafią wyobrazić sobie skali tego okrucieństwa, bo nigdy nie byli jego świadkami. Dlatego po tych czterech latach obserwujemy niknące zainteresowanie społecznością międzynarodową Starego Kontynentu, z przerażeniem patrzącą, na kolejny krok Władimira Putina, który w chwili obecnej stanowi poważniejsze zagrożenie. Sytuacji tej sprzyja fakt, że Syria jest obecnie najbardziej niebezpiecznym krajem dla ludzi, którzy niosą świadomość toczącej się tam wojny dla milionów ludzi na całym świecie. Od początku konfliktu zginęło tam 79 dziennikarzy, na których urządzane są polowania w dosłownym tego słowa znaczeniu.

W każdej wojnie osobami, które cierpią najbardziej są zwykli ludzie. W przypadku Syrii cierpienie to będzie niestety trwało być może kolejne cztery lata. Świat jest tak urządzony, że pocisków i kul, w przeciwieństwie do ludzkiej wrażliwości, zawsze będzie więcej.

Grzegorz IWASIUTA

Dodaj komentarz