Przyjście warte świeczki

Źródło: https://religijnie.pl

Źródło: https://religijnie.pl

Dla wielu grudzień jest idealnym miesiącem na podsumowania. To ostatnia szansa, by podjąć jakieś działania bądź nie podejmować żadnych, odkładając wszystko na nadchodzący styczeń; okres szału zakupowego połączony z zapewnianiem siebie samego, że od nowego roku zacznie się oszczędzać. Inni tylko czekają na ten nowy początek, spodziewając się, że następny rok będzie po prostu lepszy, przy czym ani myślą zmieniać czegoś w dotychczasowym postępowaniu. Ale czy grudniowy zawrót głowy to dla wszystkich oznaka jakiegoś końca? Niekoniecznie.

 W grudniu katolicy przeżywają radosny czas adwentu, będący swoistym początkiem. Większość nie zdaje sobie nawet sprawy, jakie właściwie ma on znaczenie. Myślą, że to tylko bardzo wczesne wstawanie na roraty, palenie świec i stwarzanie pozorów wiary, które kończy się wraz z wigilią Bożego Narodzenia. Czy, patrząc z takiej perspektywy, czas adwentu ma jakikolwiek sens? Myślę, że warto przyjrzeć się tej sprawie. Od początku.

 Adwent pochodzi od łacińskiego słowa adventus i oznacza przyjście. Już to jedno słowo spieszy z wyjaśnieniem: w tym czasie chrześcijanie oczekują przyjścia na świat Jezusa Chrystusa, Boga w ludzkiej postaci, chcącego być jak najbliżej z człowiekiem. I tu pojawia się nowe pytanie: co to oznacza dla wierzących? Z pewnością coś bardzo radosnego. Nie należy mylić go z Wielkim Postem, wyrzeczeniami i żałobą. Przeciętny katolik cieszy się, czuje, że komuś ogromnie na nim zależy. Komuś, komu wcale tak zależeć nie powinno. Taka nielogiczna na pierwszy rzut oka zależność wzbudza wdzięczność i chęć odpowiedzi na ten wielki gest. Zatem adwent jawi się jako idealny czas przygotowań, których celem jest jak najlepsze przyjęcie Jezusa. Powitanie posiada dwa wymiary: ogólny, czyli wspólne przeżywanie przez wszystkich chrześcijan tego wydarzenia, oraz indywidualny (ważniejszy) – co to oznacza dla osoby jako jednostki, włączenie celebracji do codziennego życia ze wszystkim, co w nim czuję, co mam, co buduje moją osobowość.

 Pierwsza niedziela adwentu zaproponowała wierzącym fragment Ewangelii według świętego Mateusza, który mówił: Jak było za dni Noego, tak będzie z przyjściem Syna Człowieczego. Co zdanie to wnosi do rozumienia przyjścia? Ile wspólnego z nim ma Noe, absolutnie niezwyczajny facet z opowieści, która każdemu choć obiła się o uszy? Przecież według Biblii w jego czasach miał miejsce ogromny potop, który przyniósł zagładę dla niemal całej ludzkości. Ładna mi zachęta! Więc o cóż może tu chodzić? Wystarczy jednak popatrzeć na sprawę z nieco innej perspektywy. Usłyszałam od znajomego zakonnika, że paradoksalnie powyższy cytat niesie ze sobą nadzieję, a nie strach. Wystarczy wyobrazić sobie siebie jako Noego, dryfującego po błękitnej planecie, jaką stała się wówczas Ziemia, i patrzącego nań z góry Boga. Kogoś, kto chce być najlepszym przyjacielem dla kapitana arki. Kogoś, kto nie spuszcza z niej oka. I wreszcie kogoś, kto nie chce narzucać się ze swoją ofertą miłości, ale pragnie jak najbliższej bliskości z tym szalonym, wszędobylskim, ciekawskim i oryginalnym człowieczkiem, jakim jest Noe. Noe, czyli każdy z nas. Czyż to nie jest wspaniała, ciepła wizja? Dzisiaj, kiedy wszyscy zabiegają o choć odrobinkę miłości każdego dnia, kiedy jest tyle problemów i samotności? Nawet tautologia „najbliższa bliskość” wydaje się idealnie pasować w tym miejscu. Ateiści i ludzie innego wyznania może oburzyć to zdanie; stwierdzą, że zero w tym sensu i logiki. Ale i katolicy też mają mętlik w głowie. Bo przecież w religii nie chodzi o logiczny szablon czy wyjaśnienie. Czy ktokolwiek jest w stanie pojąć Boga i jego istotę w pełni? Czy odpowiedź twierdząca nie ujmowałaby boskości Boga? Analiza fragmentu o budowniczym niecodziennego formatu nie jest tu przypadkowa. Chodzi w niej o to, aby być czujnym, pozwolić się ocalić oraz czekać z otwartymi drzwiami na przyjście wyjątkowego gościa.

 Żeby jeszcze bardziej pogłębić zrozumienie adwentu, warto pochylić się nad jego zwyczajami czy też raczej symbolami. Pierwszym z nich jest wieniec zrobiony z iglastych gałązek, w który wetknięte są cztery świece – każda odpowiada jednej niedzieli podczas adwentu. Symbolizują dary Ducha Świętego: pierwsza odpowiada pokojowi, druga wierze, trzecia miłości, a czwarta nadziei. Ich zadaniem jest skłonienie do refleksji nad tymi czterema darami, głównie odnośnie życia codziennego.

 Innym popularnym i lubianym zwyczajem jest używanie kalendarza adwentowego. Przybiera on różne formy, choć pierwsze miejsce w rankingu popularności zajmuje ten z otwieranymi okienkami z kartonu, za którymi kryją się czekoladki. Pojawia się on nawet w reklamach świątecznych – któż nie darzy ich sympatią? Ten najbardziej skomercjalizowany zwyczaj ma bardzo prosty przekaz – uświadamianie, ile jeszcze zostało czasu na pracę nad sobą.

 Następny symbol to lampion zapalany o poranku podczas mszy roratniej. Symbolizuje przypowieść o pannach roztropnych czekających na przyjście Jezusa-Oblubieńca. Oprócz tych znaczeń przenośnych lampiony rozpraszają także ciemność i wnoszą – jakże ważny – element nadziei.

 Ostatnim symbolem jest roratka – i wcale nie chodzi tu o pieszczotliwe określenie porannych spotkań w kościele. Roratka to duża świeca przepasana białą lub niebieską kokardą. Przykład ten pokazuje symboliczną incepcję, mamy tu bowiem symbol w symbolu: sama świeca mówi o Maryi, która chce ofiarować ludziom Światłość, czyli Chrystusa, natomiast kokarda przypomina jednocześnie o niepokalanym poczęciu.

 Najważniejszy symbol – światło świecy – na stałe zagościł w życiu codziennym wszystkich ludzi na świecie. Każdy może myśleć o nim inaczej, ale czy nie stało się ono elementem spajającym rzeczywistość? Czyż nie jednoczy właśnie przez dawanie wolności w interpretacji? A jeśli to Jezus stara się towarzyszyć każdemu z osobna, stara się w unikatowy i indywidualny sposób dotrzeć do wszystkich bez wyjątku? Jak Ty to przyjmiesz, to Twoja osobista sprawa. Ale pozwolę sobie zadać jeszcze jedno pytanie: Czy w tym roku otworzysz Mu drzwi?

 

Maria MIKOŁAJCZYK

Dodaj komentarz