Jak szukać zwycięstw w porażkach, czyli niekorzystne serie selekcjonerów na dzień dobry

Choć dziennikarze tygodnika „Piłka Nożna” starali się być optymistami, to proza życia napisała niezbyt pozytywny scenariusz (archiwum prywatne autora)

Za nami 540 minut kadencji Jerzego Brzęczka na stanowisku selekcjonera reprezentacji Polski. Na razie zdecydowanie więcej jest głosów krytyki, niż pochwał w jego kierunku.  Nowego trenera kadry nie broni styl, część decyzji personalnych, a na pewno nie robią tego liczby. Pomimo rozegrania sześciu spotkań wciąż nie zaznaliśmy smaku wygranej. W całkiem niedawnej przeszłości nie brakowało selekcjonerów z podobnym „rekordem” na starcie. Przypominamy dwie historie – jedną z happy endem, drugą tylko z endem.

Wariant pozytywny – „Futbol na tak” rodzi się w bólach (2000)

Polscy kibice kończyli ubiegłe stulecie z nietęgimi minami. Mieliśmy – zgodnie z zapowiedziami selekcjonera Janusza Wójcika – „golić frajerów”, ale poniekąd sami tymi frajerami byliśmy. Dla włodarzy Polskiego Związku Piłki Nożnej stało się jasne, że czas na zmianę. Dość odważną decyzję podjął ówczesny wiceprezes Zbigniew Boniek. Wbrew preferencjom opinii publicznej sięgnął po Jerzego Engela, który miał co prawda spore doświadczenie, ale niezbyt wielkie osiągnięcia. Trener z charakterystycznym wąsem szybko zabrał się do pracy, gdyż już w styczniu czekało go spore wyzwanie. Polacy w bardzo eksperymentalnym składzie zmierzyli się z Hiszpanią. To nie mogło się udać – gospodarze pokonali nas 3:0, a tacy zawodnicy jak Sławomir Majak czy Ryszard Czerwiec musieli pożegnać się z reprezentacją.

Drugiemu spotkaniu Engela warto poświęcić trochę więcej czasu. Kolejnym przystankiem reprezentacji był Paryż, gdzie na „nasze orły” czekał mecz z ówczesnym mistrzem świata oraz – jak się okazało kilka miesięcy później – przyszłym mistrzem Europy. Francuzi zagrali w swoim najsilniejszym składzie i wygrali, ale tylko dzięki precyzyjnemu wolejowi legendarnego Zinedine’a Zidane’a w samej końcówce. Polacy jednak nie odstawali od wymagających przeciwników i szczególnie w pierwszej połowie zaprezentowali się z bardzo dobrej strony. Był to pozytywny omen, zapowiedź czegoś wielkiego. Nie wyprzedzajmy jednak faktów – następne spotkania zmieniły odbiór kadry niemal o 180 stopni.

Kolejnymi przeciwnikami Polaków byli Węgrzy i Finowie. O meczach w Debreczynie oraz Poznaniu można powiedzieć w zasadzie tylko tyle, że się odbyły. Podwójne 0:0 bardzo sfrustrowało kibiców, narzekających na zerową skuteczność napastników. Spora krytyka spotkała m.in. Piotra Reissa, który po kolejnym meczu bez gola przestał otrzymywać powołania. Impotencja strzelecka kadry trwała łącznie – licząc jeszcze występy za kadencji Wójcika – 481 minut meczowych i niespełna 10 miesięcy kalendarzowych! Przerwał ją w ostatnim sprawdzianie Holendrów przed Euro 2000 Paweł Kryszałowicz. Oranje również byli zbyt silni dla „Orłów Engela” i pokonali ich 3:1.

Szóste spotkanie również skończyło się bez wygranej – remis 1:1 z Rumunią był trzecim „podziałem punktów” (do tej pory Engel grał bowiem tylko towarzysko), zatem bilans spotkań był niemal identyczny, jak obecnie. W międzyczasie jednak selekcjoner podjął znakomitą jak się później okazało decyzję. Bardzo mocno spodobał mu się jego były podopieczny z Polonii Warszawa, Emmanuel Olisadebe. Na tyle mocno, że wybłagał u prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego polskie obywatelstwo dla „Emsigo” w trybie ekspresowym. Nigeryjczyk zdążył stać się Polakiem do meczu z Rumunią i na dzień dobry zdobył bramkę, ale swój koncert – zresztą jak cała reprezentacja – rozpoczął kilkanaście dni później. Start eliminacji do mistrzostw świata w wykonaniu podopiecznych Engela był piorunujący. Jeszcze lepszy był efekt końcowy – Polska jako pierwsza drużyna w Europie zakwalifikowała się na mundial. Wtedy już nikt nie pamiętał o nerwowych początkach. W tym przypadku niewątpliwie warto było być cierpliwym.

Wariant negatywny – 0:5 zgłoś się (1996)

Takiej cierpliwości nie mieli włodarze PZPN-u kilka lat wcześniej. Ale po kolei. Po nieudanych eliminacjach do Euro 1996 z posadą musiał pożegnać się Henryk Apostel, którego następca został ogłoszony błyskawicznie. Jednoosobowe grono w postaci prezesa Mariana Dziurowicza nominowało Władysława Stachurskiego. O ile był on całkiem niezłym obrońcą, a później szkoleniowcem, to decyzja zaskoczyła wielu. Równie zdziwiony był sam Stachurski, gdy odwołano jego pierwszą rywalizację z USA. Na debiut musiał zatem poczekać do przyszłego roku, a celem reprezentacji stał się Hong Kong.

Carlsberg Cup nie był rozgrywkami, którymi żył cały świat, ale nowemu selekcjonerowi na pewno zależało na dobrym wyniku w debiucie. Stachurski szybko został sprowadzony na ziemię. Porażka 0:5 z Japonią była naprawdę wstydliwa i nastrojów opinii publicznej nie poprawiło nawet zwycięstwo 1:0 w następnym spotkaniu – tym bardziej, że meczu z ekipą ligi Hong Kongu nie można uznać za oficjalny. Małym promyczkiem nadziei mogła być natomiast minimalna porażka w Rijece z rosnącą w siłę Chorwacją. Polacy do ostatnich minut spotkania mieli ogromne szanse na remis, ale trzeba przyznać, że wynik 1:2 powinien być dużo wyższy.

Eksperymentalny skład z tournée azjatycko-chorwackiego został wzmocniony przez kilku zawodników z lig zagranicznych, więc w kraju spodziewano się poprawy wyników już od marcowego spotkania ze Słowenią. Niestety, o tym meczu można powiedzieć jedynie tyle, że się rozpoczął i – na szczęście dla wszystkich obserwatorów – zakończył. W kwietniu wyprawa na Węgry zakończyła się dwoma zwycięstwami, ale meczów z klubami MTK i Vasas nie można traktować poważnie. 1 maja Polacy znów nie porwali publiczności i rozczarowali, remisując z Białorusinami na stadionie w Mielcu. Choć na reprezentację spadła fala krytyki, to mało kto spodziewał się reperkusji tego spotkania.

Kilka dni później Stachurski pod presją opinii publicznej oraz zarządu PZPN złożył rezygnację. Jak to możliwe, że zaufanie pracodawcy stracił całkowicie w niespełna pół roku? Odpowiedzią na to pytanie jest: Antoni Piechniczek. Legendarny trener przyszedł do związku wraz ze Stachurskim, obejmując posadę koordynatora wszystkich reprezentacji Polski. Kilka miesięcy później to właśnie on został nowym selekcjonerem. Istnieje teoria, że Piechniczkowi już na starcie oferowano pracę na tym stanowisku, jednak propozycja spotkała się z odmową. W obliczu fatalnej postawy Polaków przyszedł jednak na „ratunek”. Niestety medalista mistrzostw świata z 1982 nie zbawił reprezentacji. Stachurski natomiast usunął się w cień. Pomimo zapewnień, iż „trzeba najpierw przegrać, aby potem odnosić zwycięstwa”, nie dostał szansy, by dokończyć swoją pracę i widnieje teraz w statystykach jako trener z jednym z najgorszych bilansów w historii kadry. Nigdy się nie dowiemy, czy jego zwolnienie było dobrą decyzją PZPN-u.

Choć prezes Boniek wysyła czasem sprzeczne sygnały, to Jerzy Brzęczek szybko nie straci swojej posady. Selekcjoner otrzyma zatem dalszy kredyt zaufania. Nie będziemy wróżyć z fusów i przewidywać najbliższych wyników reprezentacji. Chcemy natomiast wierzyć, że – niczym w znanym utworze – po nocy przyjdzie dzień, a po burzy spokój. Przykład kadry Engela może być zatem kropelką optymizmu w pesymistycznym morzu. W końcu ile można dostawać po przysłowiowej dupie?

Jakub PTAK

Dodaj komentarz