Bjoergen na kolanach, czyli Tour de Ski 2009-2012

Tour de Ski ma tylko jedną królową
(źródło: biegowkiirower.wordpress.com)

Ktoś kiedyś powiedział, że Tour de Ski jest jak schodzenie po schodach. Teoretycznie wydaje się dość łatwe, w praktyce potknąć można się niemal na każdym stopniu. Czterokrotnie po tourowych schodach najszybciej schodziła Justyna Kowalczyk. Zacznijmy jednak od początku.

Tour de Ski 2009/10

W olimpijskim sezonie po raz pierwszy w historii w cyklu zwyciężyła Justyna Kowalczyk. Polka już na początku sezonu za swój koronny cel postawiła sobie olimpijskie medale, dlatego do startu w prestiżowych zawodach nie przygotowywała się specjalnie. Chyba, że jak później mówiła, ze specjalne przygotowanie uzna się święta z rodziną, podczas których mama porządnie ją nakarmiła.

Już pierwszy etap przyniósł Polce miejsce na podium – tak jak w poprzednich dwóch sezonach, w prologowym biegu na dystansie ponad 3 kilometrów finiszowała trzecia. Drugiego dnia pokazała jednak rywalkom, kto jest królową stylu klasycznego i w królewskim stylu wygrała bieg na dystansie 10 km ukochanym techniką. Sięgnęła również po koszulkę liderki zawodów, którą mogła cieszyć się przez dwa dni. Później, po słabym występnie Kowalczyk w miejskim sprincie stylem dowolnym w Pradze, trafiła ona do rąk Aino-Kaisy Saarinen. Finka nie była jednak w stanie oprzeć się pogoni, którą zgotowały jej rywalki w biegu na dystansie 16 km łyżwą. Utytułowana zawodniczka straciła do rywalek ponad minutę, co odebrało jej szanse na ostateczny triumf. W walce o ten liczyły się już tylko Kowalczyk, Słowenka Petra Majdič oraz Włoszka Arianna Follis.

„Justyna została stworzona do biegania 5 km klasykiem” – powiedziała po szóstym etapie rywalizacji Majdič. Istotnie w Val di Fiemme Kowalczyk zdeklasowała swoje rywalki, nad drugą Saarinen zyskując 12 sekund przewagi. Przed startem do przedostatniego etapu – biegu masowego na dystansie 10 km stylem klasycznym – dziennikarze wraz z ekspertami zastanawiali się jak dużą przewagę w generalce, dzięki bonusowym sekundom na lotnych premiach oraz spodziewanej wygranej na ulubionym dystansie, przed biegiem na Alpe Cermis będzie miała Justyna Kowalczyk. Wszystko zgodnie z planem układało się do ostatniego zjazdu, na którym Polka upadła. Do mety dotarła z pokaźną startą, wygrała natomiast Majdič, która przed wspinaczką miała ponad 30 sekund przewagi. 

Wygrana Kowalczyk na Alpe Cermis 2010

Ostatni etap był prawdziwym starciem tytanów. To właśnie po nim padły legendarne słowa, że „Małysz miał swojego Hannavalda, a Kowalczyk ma swoją Majdič”. To właśnie ostatnich metrów tego biegu nie pamiętała nasza Królowa Nart. To właśnie po tym wyścigu przez ponad pół godziny z bólu mięśni miała płakać Petra Majdič. To właśnie po tym biegu Słowenka powiedziała, że czasami ma dosyć swojej polskiej przyjaciółki, która nigdy nie odpuszcza i nie miewa słabszych dni. Ale po kolei… Kowalczyk jeszcze przed finałową wspinaczką odrobiła ponad połowę starty do Słowenki, później biegła wraz z Petrą i na kilometr przed metą zaatakowała. Do mety dotarła z przewagą 20 sekund i padła na śnieg. Pierwszą rzeczą, jaką zapamiętała był gest Majdič, która poklepała ją po ramieniu i runęła na śnieg.

Tour de Ski 2010/2011

„Myślę, że Justyna jest teraz bardzo mocna i wygra cały Tour de Ski” – powiedziała już po rozegraniu drugiego etapu cyklu Norweżka Therese Johaug. Przyszła mistrzyni świata miała rację. Kowalczyk dzierżyła koszulkę liderki cyklu od pierwszego do ostatniego etapu. Pod nieobecność wygrywającej w tym okresie bieg za biegiem Marit Bjoergen, Polska brylowała w obu stylach. Słabszy występ zanotowała jedynie w sprincie stylem dowolnym, w którym odpadła w półfinale.

Prawdziwą klasę Królowa Nart zademonstrowała podczas przedostatniego etapu rywalizacji, czyli biegu na 10 km stylem klasycznym. Zaatakowała już na drugim kilometrze trasy i w asyście, niezagrażającej jej w klasyfikacji cyklu młodej Norweżki Therese Johaug, dotarła do mety z ponad minutową przewagą. Dzięki fantastycznemu występowi Polka na Alpe Cermis ruszała z gigantyczną przewagą i spokojnie dobiegła do mety. To był prawdopodobnie najłatwiejszy triumf w jej karierze.

Klasyczny popis Królowej Nart

Po zakończeniu rywalizacji na mitycznym już Alpe Cermis eksperci zachwycali się nie tylko Justyną Kowalczyk, na pochwały zasłużyła również wspominana Johaug, która wyruszała na szczyt jako piąta, a do mety dotarła druga. Drobniutka Norweżka pędziła niczym górka kozica, po drodze mijając rywalki i do zwycięskiej Polki odrabiając ponad dwie minuty.

Tour de Ski 2011/12

Norwescy eksperci po wygranej Kowalczyk w poprzednim sezonie podkreślali, że w cyklu nie wystartowała Marit Bjoergen, która nieprzerwanie dominowała w biegowym świecie i w oczach wszystkich rywalek była zdecydowaną faworytką. Przed startem rywalizacji jedyną która stawiała na Polkę była chyba tylko Aino-Kaisa Saarinen. Norwescy kibice i dziennikarze oczekiwali więc nie tylko wygranej swojej zawodniczki, oczekiwali deklasacji! Jeszcze przed startem Wikingowie obliczyli, że Marit powinna wypracować sześć minut przewagi nad Justyną Kowalczyk.

Już pierwszy etap rywalizacji przyniósł jednak sensację i to niemałą! Po ponad 650 dniach oczekiwania, w biegu na dystansie 3,2 km stylem dowolnym, Kowalczyk pokonała Bjoergen. Norweżka przegrała zaledwie 0,4 sekundy, jednak długo musiała tłumaczyć się norweskim dziennikarzom. W szoku tego dnia byli niemal wszyscy, w tym sama zwyciężczyni, która przyznała, że patrząc eksperckim okiem nie spodziewała się ani jednej wygranej. Kolejny dzień przyniósł Kowalczyk kolejny triumf. Trzeci dzień walki to znów trzeci sukces Polki, która zanotowała swoistego hat-tricka. Cztery kolejne etapy przyniosły jednak cztery norweskie wygrane.

Kowalczyk najbardziej bała się rywalizacji podczas szóstego etapu Tour de Ski, czyli sprintu stylem dowolnym. Polka wiedziała, że chcąc wygrać cykl musi znaleźć się w finale wyścigu. Plan udało się wykonać, a po półfinale, który dał jej awans, nie brakowało radości i uśmiechu na twarzy trenera. Po siódmym etapie koszulka liderki zawodów wreszcie trafiła do rąk Marit Bjoergen, ta nie mogła jednak długo się nią cieszyć.

Po raz kolejny przedostatni etap cyklu, czyli bieg na dystansie 10 km stylem klasycznym był popisem naszej zawodniczki. Polka wygrała ze sporą przewagą, choć jak przyznała nie dała z siebie 100%, a rano jako jedyna w całej stawce trenowała jeszcze na Alpe Cermis. Wszystko dała z siebie tego dnia natomiast Norweżka, która na ostatnim zjeździe ledwie trzymała się na nogach.

Ostatni start, czyli mordercza wspinaczka miał być walką nie tylko o wygraną w Tour de Ski, ale walką o miano najlepszej narciarki świata. Kowalczyk w hotelu rano… śpiewała, tak bowiem nasza zawodniczka reagowała na stres. Justyna na szczyt ruszała z przewagą 12 sekund, nie szarżowała i czekała na swoją rywalkę. Gdy ta się zbliżyła Polka trzymała ją „na gumce”, którą zerwała w decydującym momencie.

Justyna samotnie dotarła na szczyt Alpe Cermis i po raz pierwszy w karierze, na tej górze, nie padła na ścieg. Jeszcze przed startem obiecała sobie bowiem, że cokolwiek się nie stanie będzie trzymała się na nogach. Do mety dotarła także Norweżka. Poklepała po ramieniu zwyciężczynię i osunęła się na kolana.

Aleksandra KONIECZNA