Bez Golloba nie jedziemy!

Tegoroczne zmagania PGE Ekstraligi zainaugurują Falubaz Zielona Góra i Get Well Toruń. Torunianie od zawsze byli drużyną, wokół której roiło się od skandali. Ten z 2013 roku zostanie jednak zapamiętany jako największy w historii nie tylko ich, ale także całego żużlowego światka.

Sześć lat temu oba zespoły miały potencjał, by zostać Drużynowym Mistrzem Polski. W spotkaniach domowych każda notowała świetne wyniki, ulegając tylko sobie nawzajem. Ostatecznie zielonogórzanie zakończyli rundę zasadniczą na szczycie tabeli, natomiast ówczesny Unibax Toruń na najniższym stopniu podium. Półfinały ułożyły się dla nich na tyle owocnie, że w końcu spotkali się w finale. Pierwszy miał miejsce w Toruniu przy ulicy Pera Jonssona. Krzyżacy pokonali wtedy Myszki 46-43, co było nieznaczną zaliczką przed rewanżem w Zielonej Górze. Początkiem największych problemów Aniołów stało się Grand Prix Skandynawii, które odbyło się 21 września 2013 roku. W drugim biegu Tomasz Gollob, ówczesny lider toruńskiej drużyny, brał udział w wypadku spowodowanym przez Taia Woffindena. Polak przez długi czas nie mógł odzyskać przytomności i został przetransportowany do szpitala. Jak się później okazało Gollob doznał wstrząśnienia mózgu i urazu kręgosłupa, a jego występ w meczu z Falubazem został wykluczony. Już wieczorem chodziły pogłoski, że gospodarze nie będą mieli problemów z pokonaniem osłabionego Unibaxu, ale nikt nie spodziewałby się, że ekipa z Torunia po prostu spakuje się i odjedzie ze stadionu.

21 września wczesnym popołudniem Sławomir Kryjom, były menager Krzyżaków, zadzwonił do ówczesnego prezesa Falubazu Marka Jankowskiego. Był to pierwszy sygnał, że toruński klub chce przełożyć spotkanie z powodu nieobecności Tomasza Golloba. Było to oczywiście niegodne zarówno z regulaminem ligi jak i zwykłymi zasadami fair-play. Mecz miał rozpocząć się o godzinie 19:00, lecz już około trzydzieści minut wcześniej samochody gości wyjechały ze stadionu. Zdezorientowani żużlowcy po telefonie prezesa klubu, Romana Karkosika, spakowali się i ruszyli w stronę Torunia. Kwadrans przed upływem regulaminowego czasu na ich powrót, nie stawili się na starcie. Media, 17 tysięcy kibiców i miejscowi zawodnicy przecierali tylko oczy ze zdumienia. Nikt nie mógł uwierzyć w to, co się właśnie wydarzyło. Jak przez cały czas podkreślał Marek Jankowski, była to decyzja podjęta przez jednego człowieka a goście mieli chęci, aby pojechać. Transmisja telewizyjna trwała ponad godzinę. Dziennikarze nie poddawali się, a czas antenowy został zapełniony w takich sposób, że trudno było się nudzić. Jednak nic nie było w stanie zastąpić zgromadzonym warkotu silników i ścigania w najważniejszym meczu ówczesnego sezonu. Wszyscy zebrali się na „W69”, by oglądać fenomenalne zawody w najwyższej klasie rozrywkowej, a dostali próbę kupienia sobie mistrzostwa, tchórzostwa i ucieczkę. W rezultacie Toruń miał do zapłacenia około 700 tysięcy złotych kary. Dodatkowo do kolejnych zmagań podchodzili z ujemnym dorobkiem punktowym. Represje były na tyle silne, że stosunkowo mocny team nie poradził sobie rok później i zakończył go na piątym miejscu.

Nie ulega wątpliwości, że wydarzenie to nie miało dobrego wpływu ani na wizerunek żużla, ani samej toruńskiej ekipy. Drużyna już na zawsze zostanie zapamiętana jako „uciekinierzy”. Nie od dziś wiadomo, że kontuzje są częstą wypadkową sportu żużlowego. Nie była to pierwszy taki wypadek, jednak jako pierwszy pociągnął za sobą takie konsekwencje. Czy Toruń uczy się na błędach? Faktem jest, że taki przypadek nie powtórzył się, a sam zespół próbuje pozbyć się tego aliasu. Może kiedyś w „czarnym sporcie” będzie liczyć się sama rywalizacja, a nie pieniądze czy osoby na wysokich stanowiskach, lecz do dziś jest to jeden z głównych problemów. Bywa, że prezesi i akcjonariusze w spółkach starają się wpływać nie tylko na menagerów, ale także zawodników, którzy pod silną presją podejmują dziwne decyzje. Takie ruchy psują każdą rywalizację i zabijają magię tej dyscypliny.

Emilia RATAJCZAK