Byki górą, Lwy płaczą, a Anioły znowu przegrywają

6 runda przebiegła bez deszczu, więc tym razem obyło się bez przeszkód. Mecze mogły dojść do skutku w pełnej okazałości. Kolejka rozpoczęła się w piątek o 18, spotkaniem Stali Gorzów z GKMem Grudziądz. Zakończyła koło godziny 21:30 w niedzielę tuż po długo wyczekiwanym meczu Unii Leszno z Falubazem Zielona Góra. Weekendowe zmagania znów przyniosły wiele emocji, a niedzielne pojedynki rozwiały wszelkie wątpliwości związane z ułożeniem drużyn w tabeli.

Wszyscy czekali na ten mecz – spotkanie Unii Leszno z Falubazem Zielona Góra miało pokazać, że Byki da się pokonać, a Zielona Góra jest dla nich realnym zagrożeniem w drodze po trzecie z rzędu mistrzostwo. Okazało się jednak, że leszczynianie na swoim terenie są niepokonani i nawet jeśli spotkają się z zielonogórzanami w finale, to przyjezdni będą musieli się nieźle napocić.

Mecz rozpoczął się niespodziewanie, bo od zwycięstwa gości. Gospodarze jednak szybko otrząsnęli się z przegranej i chwilę później remisowali, a już w 4 gonitwie prowadzili, dopełniając to w piątej, wygrywając 5:1. Ostatecznie zwyciężyli dwunastoma punktami (51:39), a goście wrócili do domu z niczym. Można było się spodziewać, że przyjezdni mimo świetnie dysponowanych seniorów będą mieli duże problemy na Smoczyku.

 Najlepiej wśród zielonogórzan spisali się Martin Vaculik (14 punktów) oraz Nicki Pedersen (12 punktów), a największym zawodem okazał się Patryk Dudek, który zgarnął jedynie 3 „oczka”. Jednak najbardziej kulawa, jak zawsze, pozostaje formacja juniorska. Gdyby nie „dwójka” Tondera w drugim biegu, młodzież z Falubazu nie zapunktowałby. W drużynie Unii Leszno najlepiej zaprezentował się Piotr Pawlicki (11 punktów) oraz Emil Sayfutdinov (10 punktów), ale prawdą jest, iż w zespole nie ma dziur, a każdy zawodnik robi to, co do niego należy. Spotkanie było zacięte i mogło podobać się kibicom. Mimo przewagi Unii Leszno żużlowcy z Zielonej Góry starali się jak mogli, by chociaż przegrać z godnością. O napiętości meczu może również mówić sześć ostrzeżeń, które Artur Kuśmierz rozdał zawodnikom obu drużyn.

20 lat to za mało

Takim samym wynikiem zakończył się mecz Stali Gorzów z GKMem Grudziądz (51:39). Zaczęło się nerwowo bo od taśmy Lindbecka i upadku Rolnickiego, którego przewieziono do szpitala. Później nie było lepiej – kolejną taśmę zanotował Thomsen. Jednakże po siódmym biegu wszystko było już wiadome. Gospodarze prowadzili ośmioma punktami, a goście nie robili nic, by ten wynik poprawić na swoją korzyść. Odnieśli tylko jedno drużynowe zwycięstwo, w czwartej gonitwie.

Nie obyło się również bez ostrzeżeń, które sędziowie ostatnio rozdają lekką ręką. Wydawało się, że po całkiem niezłym spotkaniu w Zielonej Górze grudziądzanie będą chcieli pokazać w końcu swoją siłę i po ponad 20 latach wygrać mecz wyjazdowy. Potencjał był, gdyż Laguta w sześciu startach zgarnął 13 punktów, w tym odniósł trzy indywidualne zwycięstwa. Jednak tym razem zawiedli Buczkowski i Lindbeck, którzy zdobyli kolejno 6 i 8 „oczek”. W drużynie Stali bez zmian, fenomenalny mecz odjechał Zmarzlik (15 punktów), Woźniak i Kasprzak zadziwiająco skutecznie, bo dołożyli ponad 20 punktów, a  juniorzy zrobili swoje w biegu juniorskim.

Tak się buduje dobre wyniki, gdyby tylko Stal Gorzów wiedziała o tym od początku sezonu nie musiałaby balansować po środku tabeli. Aktualnie GKM znajduje się poniżej swojego ulubionego, szóstego miejsca, a ponad nimi jest nawet beniaminek. Jeśli GKM ma ochotę na coś więcej niż zakończenie sezonu we wrześniu powinni ostro wziąć się do roboty, bo czasu jest mało.

Nie taki lew straszny

W Częstochowie znowu dużo emocji, ale niestety tych negatywnych. Tym razem przyczyniła się do tego drużyna z Wrocławia. Od początku faworytem była Sparta, jednak Włókniarz cały czas „kąsał” przyjezdnych, by w rezultacie stworzyć wspaniałe widowisko. Goście wysoko zawiesili poprzeczkę, ale częstochowianie nie poddawali się, ale mecz ostatecznie przegrali (41:49).

Wrocławianie zaczęli od sporej „bomby”, bo zwycięstw 5:1 i 4:2, więc po dwóch biegach wygrywali już sześcioma „oczkami”. W 4 gonitwie udało się gospodarzom odrobić dwa punkty, jednak już w piątej je stracili. Sytuacja robiła się gorąca. Po biegu 9 i kolejnej podwójnej wygranej Spartan, grunt pod nogami częstochowian zaczął się palić. Cztery „oczka” zdołali odrobić w 11 wyścigu, ale to nie przechyliło szali. Sparta przyjechała do Częstochowy z konkretnym planem, który po walce, ale zdołała zrealizować.

Jest to kolejny mecz z rzędu, w którym Lwy nie są faworytami na swoim obiekcie. Już spotkanie z Unią pokazało, że Włókniarz ma pewne problemy z przygotowaniem zarówno toru jak i zawodników, jednak to z Wrocławiem powinno skłonić gospodarzy do poważnych zmian. – Tor w sobotę zostanie przerzucony do góry nogami i będzie zrobiony po staremu, czyli po częstochowsku. Nie będę już słuchał, że jest dobry, bo widzę, że nie jest dobry. –  powiedział po meczu prezes klubu częstochowskiego, Michał Świącik.

W drużynie przyjezdnych najlepiej zaprezentowali się Woffinden i Janowski, swoje dorzucili również Chugunov, Drabik, czy Liszka. Wśród zawodników gospodarzy dobre występy zaliczyli Lindgren, Madsen i Zagar, jednak kompletnie zabrakło drugiej linii, czyli Miedzińskiego (2 punkty) i Przedpełskiego (bez punktu). Patrząc na tabelę, wrocławianie znów wyrastają na groźnego przeciwnika dla Falubazu i Unii.

Mecz o honor

W niedzielne popołudnie, na torze w Lublinie, spotkali się zawodnicy toruńskiego Get Well oraz lubelskiego Motoru. Od pierwszego biegu Anioły nie dawały za wygraną, a emocje sięgały zenitu. Wynik co chwila chylił się ku remisowi, jednak torunianie ostatecznie nie wytrzymali presji i polegli 48:42.

Zaczęło się niepozornie, po siedmiu biegach gospodarze wygrywali zaledwie dwoma punktami. Ósmy bieg otworzył gościom furtkę do wygranej, gdyż wtedy doprowadzili do remisu. Utrzymywał się on przez dwie gonitwy, jednak podwójne zwycięstwo w dziesiątej przekreśliło szansę przyjezdnych na zwycięstwo. Wystarczyły dwa ciosy (5:1 w 10 biegu, 4:2 w 11), by torunianie podkulili ogon i poddali się w ostatniej fazie spotkania.

Najlepiej, wśród lublinian, zaprezentował się Laguta, Michelsen oraz Miesiąc. Za Jonssona z powodu choroby zastosowane zostało zastępstwo zawodnika. Oficjalne stanowisko klubu mówi o tym, że Jonsson ma problemy z kręgosłupem, które powodują u niego niedowład palców w obu rękach. Wywołuje to duże kontrowersje, gdyż jego główną „chorobą” jest ostatnio kiepska jazda i brak punktów. W drużynie Aniołów najlepszy był Doyle. Nieźle spisali się także Iversen czy młody Holder. Starszy z braci, Chris, nie pokazał się jednak z najlepszej strony. Jak widać torunianie bardzo chcą, jednak to wciąż za mało by wygrać pierwszy mecz w sezonie.

Emilia RATAJCZAK