Do trzech razy Le Pen?

Przekaz Macrona różni się od tego sprzed czterech lat. Napis (2017r.): „Francja musi być szansą dla wszystkich”. Fot. Laurie Shaull/pixabay.com

O Marine Le Pen i jej Zjednoczeniu Narodowym Polacy zdążyli już trochę zapomnieć. Warto jednak odkurzyć swoją pamięć i przypomnieć sobie wiosnę 2017 roku jeszcze na chwilę. Wrócić do wspomnień o ostatnich wyborach prezydenckich we Francji i zatrzymać się nad prawicowymi postulatami. Warto przede wszystkim dlatego, by się czasami nie zdziwić.

„Le Parisien” podał w drugiej połowie lutego wyniki najnowszych badań sondażowych przeprowadzonych przez Harris Interactive. Wynika z nich, że gdyby francuskie wybory prezydenckie odbyły się w lutym 2021, już w pierwszej turze Marine Le Pen uzyskałaby wynik między 26% a 27% głosów, podczas gdy Emmanuel Macron zgarnąłby od 23% do 24% głosów.

W drugiej turze Macron miałby uzyskać wynik 52% do 48% w starciu z Le Pen. Uczciwie należy przyznać, że różnica 4 punktów procentowych jest znacznie większa od błędu statystycznego, więc wygrana powinna być niepodważalna. Z drugiej strony jednak Emmanuel Macron powodów do radości mieć nie może. W 2017 roku prezydent Francji pokonał Le Pen zarówno w pierwszej, jak i w drugiej turze – kolejne uzyskując wyniki 24% do 21,3% oraz 66,1% do 33,9%.

Francja rozczarowana

Co się stało, że tak spadło poparcie dla charyzmatycznego przywódcy En Marche!, który jeszcze w 2017 roku wydawał się zapowiedzią nowego formatu w polityce? Odpowiedź na to pytanie można zawrzeć w dwóch powodach takiego stanu rzeczy – dysonans poznawczy i trendy w polityce europejskiej.

Za pierwszym z wymienionych stoi przede wszystkim rozczarowanie polityką prezydenta. W trakcie kampanii obiecywał on głębokie reformy. Wielu zarzuca mu, że jedynym, co z powodzeniem zreformował, jest długość i zapalczywość ulicznych protestów, o czym przekonały nas już w 2018 roku tzw. żółte kamizelki. Ogólna masa obietnic raczej słabo licuje z rzeczywistością w niemal cztery lata po wyborach. Ostatni rok stał pod znakiem pandemii koronawirusa, której Francuzi nie będą pamiętać dobrze także przez swoje władze. Rządy Macrona krytykowane były przede wszystkim za opieszałość, braki w środkach ochronnych, powolne szczepienia czy zbyt późne wprowadzanie obostrzeń.

Z kolei drugi z powodów kryje za sobą groźbę przejęcia sterów w kraju przez ludzi powiązanych z prawą stroną sceny politycznej. Nie od dziś wiadomo bowiem, że ostatnie lata są czasem powrotu prawicowych sił do władzy – zmęczeni liberalnymi rządami i przerażeni rozdmuchanym problemem migracji obywatele Zachodu chętniej zwracają się ku konserwatywnym liderom. Najgroźniejszą konkurentką na tym polu jest właśnie Marine Le Pen. Wydaje się jednak, że Emmanuel Macron znalazł sposób, by widmo porażki od siebie oddalić.

Pod miażdżącą falę

Francuski prezydent doskonale zdaje sobie sprawę z podziału, jaki panuje po lewej stronie politycznego sporu. Wie też, że zawiódł i zniechęcił wielu wyborców lewicy swoją polityką, a także – iż jego największa rywalka depcze mu po piętach. Dlatego z centrolewicowego polityka, Macron zaczyna przeobrażać się w gracza centroprawicowego, żeby nie powiedzieć wręcz prawicowca.

Akcenty rodem z prawicowej polityki dało się wyczuć już wcześniej. Przede wszystkim było to poruszanie tych zagadnień, które szczególnie interesują wyborców skłonnych zagłosować prędzej na Le Pen niż na Macrona. Mowa o bezpieczeństwie narodowym czy świeckim charakterze państwa, co jest wybitnie istotne dla konserwatywnych Francuzów obawiających się rosnących wpływów islamu.

Ostatnie słowo poprzedniego zdania jest kluczowe. To właśnie islam ma być przez kolejny rok jednym z głównych elementów politycznego przekazu Macrona i jego ekipy. Słowem, które ma zanieść prezydenta na prawicę, a potem po drugie prezydenckie zwycięstwo.

Używanie czytelnych haseł jak „islamolewica”, krytykowanie „radykalnego islamu” i wskazywanie na jego szkodliwość społeczną coraz częściej ma miejsce wśród ludzi Emmanuela Macrona. Dla tych, którzy pamiętają prezydenta Francji i jego wielokulturową świtę spod szyldu En Marche! z 2017 roku, z pewnością szokujące były słowa Frederique Vidal, francuskiej minister szkolnictwa. Kobieta podczas jednego z przemówień w ostatnich dniach lutego napomknęła o „islamolewicy”. Słowa Vidal odbiły się szerokim echem nad Loarą. Dla centrowych i lewicowych sympatyków Macrona może to być zaskoczenie, a nawet zniesmaczenie. Ale dla prawicowego elektoratu te same słowa będą wyraźnym znakiem zmian. I zachętą.

Zwycięzca bierze Francję

Czyprawicowy zwrot Macronowi się opłaci? Pewne jest, że taki przekaz obecnemu prezydentowi republiki nie zaszkodzi, zwłaszcza biorąc pod uwagę wzburzenie społeczeństwa po zeszłorocznych atakach terrorystycznych. Sprawę wprost stawia Marwan Mohammed, francuski socjolog, ekspert w dziedzinie islamofobii, który przekonuje, że takie elektryzujące debaty nad islamem skutecznie odwracają uwagę od niepowodzeń rządu zarówno w walce z epidemią, jak i tych gospodarczych. A niewątpliwym jest, że taka zasłona dymna przydałaby się obecnie głowie państwa, jak samej Francji święty spokój.

W Macronie z 2021 roku jest jednak coś na wskroś romantycznego, co zwraca także moją uwagę na tę postać. Nie mogę bowiem wyzbyć się wrażenia, że prezydent Francji bardzo długo spoglądał w otchłań. Tak długo, że obecnie sam staje się tym, z kim w 2017 roku obiecywał walczyć.

Przemysław TERLECKI