Żywe trupy w popkulturze

Fragment okładki pierwszego epizodu komiksu „The Walking Dead” / Projekt: Tony Moore

Chyba każdy kto regularnie zapoznaje się z popkulturą przynajmniej raz zetknął się z konceptem zombie. Żywe trupy to motyw popularny, poruszany od lat i niezmiernie wygodny dla twórców gier i filmów. Spójrzmy na to jaką funkcję pełni ten nietypowy rodzaj postaci w kulturze.

Samo pojęcie „zombie” wywodzi się z haitańskiego kultu voodoo i oznacza osobę zniewoloną i ślepo wykonującą polecenia kontrolującego maga lub szamana. Tak też przedstawiano je w popkulturze w pierwszej połowie XX wieku. Dopiero pod koniec lat 60, wraz z premierą filmu „Noc żywych trupów” w reżyserii George’ a Romery’ego terminem „zombie” zaczęto określać nieumarłych, powstałych z grobu nieboszczyków o silnej potrzebie konsumpcji ludzkiego mięsa.

Popularność żywych trupów

Od premiery filmu Romery’ego zombie zaczęły być często używane w szeroko pojętej kulturze jako motyw zbiorowego adwersarza. Wkrótce każdy zapomniał o haitańskiej genezie słowa i konceptu. W 1983 roku żywe trupy jeszcze bardziej spopularyzował Michael Jackson w teledysku utworu „Thriller” – piosenkarz wykorzystał „martwe” ruchy w choreografii tańca. W roku 1993 światowym hitem stała się piosenka zatytułowana „Zombie” w wykonaniu zespołu „The Cranberries”, w tekście porównano doświadczonych przez wojny ludzi do tytułowych ożywieńców. Wkrótce zombie stały się szczególnie częstym motywem w dziełach z nurtu gore. We wczesnych latach dwutysięcznych zombie zaczęto nadawać groteskowy rys. Polska też dołożyła do tego swoją cegiełkę. W roku 2006 rozpoczęła się emisja popularnego serialu animowanego, w koncepcji kreskówki dla dorosłych ­– „Włatcy Móch”, którego głównym bohaterem był nie zbyt bystry zombie imieniem Czesio.

Zombie stały się też popularnym motywem w horrorach, w których to niejednokrotnie zmieniano ich genezę. Pod koniec lat 90-tych zaproponowano koncepcję, według której nieumarli zamienili się w „zarażonych” i nie powstawali już z grobu, a przemieniali się po kontakcie z niesamowicie zaraźliwym wirusem, w konsekwencji często doprowadzając do „zombie apokalipsy”. Pierwszy motyw tego typu zastosowało japońskie studio gier „Capcon”, rozpoczynając w 1996 roku serię „Resident Evil”, której kolejne części wychodzą do dziś.
W 2002 roku w Wielkiej Brytanii nakręcono wyraźnie inspirowany powyższą marką film „28 dni później”, traktujący o epidemii wirusa zamieniającego ludzi w bezmyślne maszyny do zabijania. Motyw „epidemii zombie” stawał się coraz bardziej popularny, do czego w równie dużym stopniu przyczyniła się w 2004 roku premiera komiksu „The Walking Dead”, który doczekał się ekranizacji w formie serialu sześć lat później.

Niesamowita popularność serialu zaowocowała potężną falą treści o tematyce zombie w ciągu następnych lat. Osobiście uważam lata 2004 do 2020 za szczyt popularności żywych trupów w popkulturze. Zombie otaczały nas z każdej strony w grach: „Capcon” zbierało kolejne nagrody za następne części „Resident Evil”, wyprodukowano nawet parę filmów, zarówno animowanych jak i aktorskich. W latach 2008 i 2009 ukazały się gry „Left 4 Dead” i „Left 4 Dead 2” od znanego na całym świecie studia „Valve”. W 2011 roku polski „Techland” wypuścił swoją wizję zombie apokalipsy, prezentując ciepło przyjęte „Dead Island” razem z kontynuacją „Dead Island Riptide” dwa lata później.  Studio wyprodukowało następnie również utrzymane w klimatach apokalipsy zombie „Dying Light”, którego sequel prawdopodobnie pojawi się w tym roku.
Filmy nie pozostawały bierne w temacie żywych trupów. O motywie prześmiewczo traktowała komedia „Zombieland” z 2007 roku, a sześć lat później sporą popularność zyskał film „World War Z” z Bradem Pittem w roli głównej.  W ten nurt wpisać można również horrory z serii „Rec”.

Bardzo wygodny setting

Zombie w większości przypadków są motywem niezmiernie wygodnym dla twórców. Czy to w filmach  i grach akcji, gdzie grupka ocaleńców przedziera się przez hordy zarażonych znacząc szlak hektolitrami czerwonej posoki. Czy to w horrorach, gdzie używając konceptu żywych trupów twórcy nie muszą się martwić o pisanie ciekawych postaci adwersarza. Czy też w komediach, gdzie podczas pisania scenariusza ludzie za to odpowiedzialni po prostu żartują sobie ze wszystkich sztampowych zabiegów, właściwych dla powyższych.

Problemem dla twórców nigdy nie jest wymyślenie motywów wiążących fabułę, szczególnie w przypadku kinematografii. Zawsze będzie to albo ucieczka od miejsca występowania zombie, albo znalezienie lekarstwa na trupią zarazę, albo opcjonalnie scenariusze, w których główni bohaterowie to jedyni ocalali na Ziemi ludzie, a wszystko inne chce ich zjeść. Całą resztę należy jedynie doprawić o mniej lub bardziej znaczące, międzyludzkie wątki poboczne i tak oto rodzi się coś, co fajnie obejrzeć na maratonie horrorów lub u znajomych w piątkowy wieczór. Coś z czego sztampowości można się pośmiać i docenić efekty specjalne oraz setki statystów w trupich charakteryzacjach. Jest to pewnego rodzaju widowisko. Trzeba jednak przyznać, że podczas konsumowania dzieł kultury traktujących o żywych trupach przeważnie trzeba mieć mocny żołądek. Powodem są elementy gore –  brutalne i krwawe  sceny przyozdobione w ludzkie wnętrzności – bardzo charakterystyczne dla filmów o  złaknionych ludzkiego mięsa, nieumarłych.

Ale czy klisza jaka utworzyła się wokół tematu zombie oznacza coś złego? Sądzę, że wręcz przeciwnie. Jest to motyw, który utarł się w konwencji fantastyki postapokaliptycznej i filmach grozy na tyle, że kultowością można go porównywać do koncepcji „księcia z bajki” w romansidłach, zatrzaskujących się drzwi w horrorach, czy samotnego cynika pracującego na zlecenie nad dziełami polskiej fantastyki. Żywe trupy wciąż są w modzie, a kolejne dzieła prezentują coraz oryginalniejsze podejścia do tematu.

Filip SIUDA