Disnejowski renegat

Programy telewizyjne na przestrzeni lat diametralnie się zmieniały/ Źródło: Materiały prasowe programu „Prince Charming”

Przełom lat 70. i 80. był dla zachodniego przemysłu animacji okresem wyjątkowo burzliwym. Po śmierci Walta Disneya studio, które wprowadziło filmy rysunkowe na salony, ogarnął twórczy marazm. Zainteresowanie kinomanów nowymi produkcjami spadało, a ekrany telewizorów zalała kreskówkowa taniocha. Podczas pracy nad niesławnym „Lisem i psem” kilkunastu animatorów opuściło pokład tonącego parowca, by pod przewodnictwem Dona Blutha przywrócić animacji jej czar.

„Lisa i psa” słusznie uważa się za jedną z najgorszych animacji w długiej historii Walt Disney Animation Studios. Opowieść o osieroconym lisku znajdującym przyjaciela w psie myśliwskim to produkt zachowawczości, cięcia kosztów i artystycznego tchórzostwa. Przeraźliwie nudny i ckliwy film był ostatnią produkcją, nad którą pieczę trzymała część legendarnych „Dziewięciu staruszków Disneya” – grupy animatorów odpowiedzialnej za powstanie m.in. „Bambiego”.

Pierwsze kroki w świecie animacji Don Bluth stawiał u boku jednego ze „staruszków” – Johna Lounsbery’ego. W trakcie prac nad „Śpiącą królewną” pełnił obowiązki asystenta disnejowskiego weterana. W młodym animatorze widziano kontynuatora misji Walta Disneya, tymczasem zdegustowany ówczesną polityką studia Bluth wraz z dziesięcioma podobnymi mu artystami porzucił pracę przy „Lisie i psie”, by pod szyldem Don Bluth Productions zatrząść posadami skostniałej branży.

Pierwszym pełnometrażowym projektem studia była „Dzielna pani Brisby”. Opowieść o owdowiałej myszy, która wyrusza w niebezpieczną podróż, by uratować swoją rodzinę była zwieńczeniem niemal trzech lat pracy ponad 150 artystów. Rysownicy przez 7 dni w tygodniu podczas kilkunastogodzinnych zmian ręcznie kreślili, czyścili, kolorowali i kserowali każdą z klatek. Dla Blutha to właśnie pieczołowitość stanowiła o wielkości klasyków takich jak „Pinokio”.

„Dzielna pani Brisby” to przykład świadomego operowania paletą barw, pomysłowego światotwórstwa, jak również wielki popis reżyserskiej brawury Dona Blutha. Jedną z początkowych scen filmu jest spotkanie tytułowej bohaterki z krukiem Jeremim. Myszka natrafia na ptaka, gdy ten próbuje pozbyć się krępującego go sznurka. Z narracyjnego punktu widzenia jest to rekwizyt kompletnie niepotrzebny, służy natomiast za metaforyczny pokaz siły. Roztrzepane ptaszysko komicznie wije się, wielokrotnie upada, bezowocnie siłuje z czerwoną linką wyłącznie by oznajmić, że czasy chałtury w głównym nurcie animacji dobiegły końca.

Pomimo sukcesu artystycznego animacja nie podbiła box-office’u. W wyniku nieudolnej promocji film nie miał szansy zaistnieć w świadomości kinomanów w czasie, gdy na srebrnych ekranach królowały spielbergowskie dzieci: „E.T.”, „Poszukiwacze zaginionej arki” i „Poltergeist”. Finansowa porażka „Dzielnej pani Brisby” w dużej mierze przyczyniła się do ogłoszonego w 1985 roku bankructwa spółki. Studio uratowane zostało przez amerykańskiego biznesmena Morrisa Sullivana, by pod nazwą Sullivan Bluth Studios raz jeszcze wyruszyć na podbój serc miłośników animacji.

Choć to jego filmy zmiażdżyły pełnometrażowy debiut Blutha w walce o uwagę widza, sam Steven Spielberg był pod wielkim wrażeniem opowieści o dzielnej mysiej wdowie. W 1984 roku Sullivan Bluth Studios połączyło siły z Amblin Entertainment, by rozpocząć prace nad „Amerykańską opowieścią”. Efektem współpracy doświadczonego animatora z wizjonerem branży filmowej, który debiutował w pracy nad animacją – był kasowy przebój i w swoim czasie najlepiej zarabiający film rysunkowy spoza stajni Disneya.

Kolejnym owocem kreatywnego przymierza Blutha i Spielberga był „Pradawny ląd”. Historia piątki dinozaurów przemierzających jałowe ziemie mezozoicznego kontynentu w poszukiwaniu wiecznie zielonej Wielkiej Doliny, zadebiutowała na ekranach kin 18 listopada 1988. Film pobił box-office’owy rekord „Amerykańskiej opowieści” i zmusił włodarzy Disneya do podjęcia zdecydowanych kroków, które ostatecznie doprowadziły do słynnego renesansu studia na przełomie lat 80. i 90.

Bluth i jego współpracownicy z lubością rzucali bohaterom kłody pod nogi, jednak w „Pradawnym lądzie” przeciwności, które napotyka piątka dinozaurów, są nadzwyczaj dotkliwe. Liliput i jego przyjaciele odcięci są od swoich najbliższych cierpią głód, poszukują krainy, która może nie istnieć, a na domiar złego ich śladem podąża krwiożerczy „ostroząb”. To pierwsza animacja dla najmłodszych, która tak odważnie eksplorowała temat śmierci, wszak matka głównego bohatera umarła na oczach widzów, na długo przed ikonicznym upadkiem Mufasy z klifu.

Filmy Blutha starzeją się z gracją, dlatego z okazji 33-lecia premiery „Pradawnego lądu” warto sprawić sobie tę przyjemność i dać się porwać opowieściom disnejowskiego renegata.

Remigiusz RÓŻAŃSKI