Jak zostałam Amazonką?

Sylwia Dubiniak codziennie musi przyjmować tzw. „tabletkę życia”, która wywołuje u niej sztuczną menopauzę. Źródło: Zdjęcie po lewej – prywatne archiwum Sylwii Dubiniak, po prawej fot. Łukasz Jungto

– Poza wujkiem nikt w mojej rodzinie nie miał raka. Wujek zmarł. Myślałam, że teraz moja kolej. Jeszcze miałam takiego pecha, że tydzień po diagnozie moja sąsiadka zmarła na tego samego raka, którego zdiagnozowano u mnie. To był kolejny cios – wspomina Sylwia Dubiniak. Miała zaledwie 33 lata, gdy jej życie wywróciło się do góry nogami.

Rak piersi w stadium początkowym zwykle przebiega bezobjawowo. Tak też było w przypadku Sylwii, która postanowiła zbadać się profilaktycznie, tylko dlatego, że to był październik, a jak wiadomo, to miesiąc walki z tym nowotworem. Tamtego dnia była zmęczona i mało brakowałoby, a nie pojawiłaby się na badaniu. Najpierw zrobili jej USG. Lekarz nie powiedział od razu, ale widziała po jego oczach, że on już wie. Niepokój narastał.

– Nie straszył, ale też nie pocieszał. Kazał mi się zapisać na mammografię. Wolny termin wypadał w marcu 2020 roku. To był żart. Poszłam prywatnie i w marcu to ja już byłam po dwóch operacjach.

Instytut Onkologii w Gliwicach zrobił jej mammografię, potem biopsję i na początku listopada postawił diagnozę. Guz hormonozależny. Osiem centymetrów.

– Kaplica. Przeżegnać się i pożegnać ze światem. To miałam w głowie. Wiedziałam, że umrę, że to koniec. Poryczałam się wtedy pierwszy i ostatni raz przy ludziach. Później wolałam wylewać żale w samotności sypialni.

Sylwia uważa, że miała ogromne szczęście, bo trafiła na świetnego lekarza, który był jednocześnie jej psychologiem i onkologiem.

– Od razu mi powiedział: «Wie pani, co teraz musi pani zrobić? Pani musi tak nastawić głowę, żeby głowa myślała pozytywnie». A ja sobie myślałam, że co on mi za głupoty gada, skoro ja zaraz umrę? Jakie pozytywnie?

Lekarz spokojnie tłumaczył dalej, że jeśli ona będzie w dobrym stanie psychicznym, to jej organizm też dobrze przyjmie leczenie. Powiedział, że przyda jej się wsparcie. Sylwia nie chciała zbytnio angażować męża, gdyż gorzej od niej znosił diagnozę.

– Jeślibym widziała, że on płacze, to pewnie też bym ryczała, ale lekarz był nieugięty i kazał mi przyjechać z Bartkiem na kolejną wizytę. Tak też zrobiłam. Lekarz wziął męża na rozmowę. Kazał mu się ogarnąć. Zapewnił, że gdyby miał wybór, na jakiego raka zachorować, wybrałby raka piersi. Pomogło – opowiada Sylwia.

Pod ostrzem noża

W mitologii greckiej Amazonki były niezwykle silnymi i niezależnymi kobietami, które ponoć miały ucinać sobie jedną z piersi, aby lepiej strzelać z łuku. Poza rodziną i znajomymi 36-latka mogła liczyć właśnie na Amazonki – w ich nieco uwspółcześnionej odsłonie. Grupa, która powstała na Facebooku stała się źródłem informacji i wsparcia, bo jak mówi Sylwia: „są rzeczy, których lekarz nie powie, rady, do których dojście zajęłoby zbyt dużo czasu”.

– Najgorsze posty to takie, z których dowiadujesz się, że ktoś umarł. A umiera nas sporo. Ja mam tak, że potrafię wyczuć, że ktoś zaraz umrze, chociażby po tym, że ktoś się przestaje udzielać w komentarzach albo autentycznie marnieje w oczach, zmienia styl pisania. I wiesz… To ciągnie w dół – dopowiada.

Każda z Amazonek ma takie same schematy postępowania: wyparcie, pogodzenie się z losem i w końcu nadchodzi moment, kiedy próbuje się wycisnąć z życia, co się da.

– Ta choroba to jeden wielki rollercoaster. Najpierw się załamałam, bo rak. Później wpadłam w euforię, jak się okazało, że jest hormonozależny i wystarczy operacja i antyhormony przez 10 lat i po kłopocie. Ha! A potem mi powiedzieli, że mam przerzuty do węzłów chłonnych i że «niestety, musimy pani podać profilaktycznie chemię» – przyznaje kobieta.

Zanim podano jej chemię, zdążyła wylądować na stole operacyjnym już dwa razy. Za pierwszym wycięto jej lewą pierś, a za drugim węzły chłonne. Na początku czerwca 2020 roku wszyto jej port naczyniowy. Port okazał się przywilejem, gdyż oferuje się go nie w każdym szpitalu i nie każdej pacjentce.

– Ta mała rurka jest bardzo droga, ale i bardzo przydatna. Gdyby nie ona, miałabym popalone żyły – Sylwia przyznaje z wdzięcznością.

Chemia zabija nie tylko raka, ale i zdrowe komórki. Utrata włosów i niewyobrażalne zmęczenie. Do tego dochodzi ogromne obciążenie psychiczne.

– Kilka dni po chemii i byłam w stanie stanąć na nogi, kiedy inne dziewczyny potrafiły leżeć nawet po 2-3 tygodnie. Myślę, że tak się zatraciły w cierpieniu, że na nic innego nie miały siły. Też miałam swoje momenty słabości czy frustracje. Też leżałam w łóżku, przeklinając swoje ciało, które nie potrafiło dojść do toalety, ale walczyłam dalej.

Sylwia do tej pory woli pokazywać, że nawet z chorobą da się żyć w miarę normalnie. „Kopniakiem” potrzebnym do tego, żeby przestała się nad sobą użalać, była druga chemia, a raczej to, co się działo przed nią. W drzwiach Instytutu minęła się z pewną rodziną. Starszy mężczyzna prowadził ogromny wózek z torbami podróżnymi, a za nim szedł malutki chłopczyk, na oko młodszy od synka Sylwii. Miał może cztery lata i port wszyty w tym samym miejscu, co Sylwia. „Dziewczyno opanuj się”, „Jak ty możesz się użalać nad sobą, jak takie małe dzieci chorują?” – wołał wewnętrzny krytyk w jej głowie.

Śmierci mówimy „nie dziś”

– Wszyscy albo się śmieją, albo nie dowierzają, kiedy mówię, że wtorki z chemią były dla mnie wspaniałe. Stały się odskocznią. Mogłam się pomalować, założyć którąś z peruk. Nieraz mnie lekarki tam nie poznawały. Dopiero później. Po tym, jak pokazałam łysinę i się do nich odzywałam – wspomina ze śmiechem.

Cały Instytut był poświęcony onkologii, więc Sylwia nie czuła na sobie wścibskich, współczujących spojrzeń.

– Każdemu się wydaje, że pacjent onkologiczny to blady szkielet. Nic bardziej mylnego. Przy czerwonej chemii trzymałam wagę. Przy białej przytyłam 22 kg. Głównie od sterydów. Na szczęście nie wymiotowałam. Miałam świetnie dobrane leki.

Pierwszą chemię podali jej 2 czerwca, ostatnią 27 listopada rok później. Potem przyszedł czas na radioterapię.

– 25 dni. Dzień w dzień prócz weekendów. Ta sama godzina. Leżałam nieruchomo, gdy mnie naświetlano, a życie powoli wracało do normy – opowiada Sylwia.

Zarówno chemia, jak i radioterapia dopiero z niej wychodzą. Jej układ odpornościowy zawodzi na każdym kroku. We wrześniu 2021 roku miała mieć wymianę implantu czasowego, który został jej założony podmięśniowo (tuż po wycięciu lewej piersi dwa lata wcześniej). Swoją drogą, bolało jak cholera. Sylwia zdecydowała się też na wycięcie drugiej piersi „żeby nie kusić losu”, ale terminy obu zabiegów zostały przeniesione najpierw na grudzień, a później na wiosnę br., bo kobieta cały czas jest przeziębiona.

– Rząd ma gdzieś, że mam większą szansę ponownego zachorowania na raka niż osoba, która go nie miała. Operacja jest nierefundowana. Musiałam radzić sobie sama. Nie chciałam żyć w strachu. Jestem wdzięczna za każdą wpłatę. W niecały miesiąc zebraliśmy około 26 tys. złotych.

Sekunda po sekundzie

Pomimo młodego wieku Sylwia tkwi w sztucznie wywołanej menopauzie. Z kolei przez nią nabawiła się osteoporozy. Do tego dochodzą niebezpieczne skoki ciśnienia. Przeciętne wynosi średnio 120/80. Sylwia potrafi mieć 232/86 przy zwykłym wstaniu z łóżka. Przynajmniej wie jak sobie z nim radzić. Tabletka pod język. Hydroksyzyna. Czasami musi zadzwonić po pogotowie. Potem przesypia cały dzień, bo jest tak naszprycowana lekami. Ale żyje. Z dnia na dzień. Sylwia chciałaby mieć kolejne dziecko, ale ciąża to hormony, a jej guz jest hormonozależny. W przypadku adopcji najważniejszym kryterium jest zdrowie rodziców. Sylwia chociaż pozbyła się nowotworu, nadal może mieć (odpukać!) przerzut. Żadna choroba nie wybiera. Kobieta z doświadczenia wie, że w przypadku raka nie ma reguły. Możesz mieć kredyt, dom i dzieci, możesz studiować, dbać o zdrowie, pracować czy podbijać świat. To nie ma znaczenia. Amazonki na Facebooku powtarzały Sylwii „żyj chwilą” i kobieta przyznaje, że brzmiało to cholernie głupio. Teraz rozumie tę prostą mądrość i przekazuje ją dalej.

Katarzyna RACHWALSKA