Lekcja z feminizmu Marvela, czyli nieudany przepis na superbohaterkę

Ani Jennifer Walters, ani jej superbohaterskie alter ego She-Hulk nie należą do pełnokrwistych serialowych bohaterek. Źródło: mat. promocyjne Disney+, kolaż własny

Uzdolniona prawniczka i niezwyciężona superbohaterka w jednym. Potężna, zielona i szalenie skuteczna. Jedna z najsilniejszych i najbardziej wyemancypowanych komiksowych bohaterek Marvela doczekała się własnego serialu. To mogła być udana produkcja reprezentująca niebanalną i niezależną kobiecą heroinę. Niestety, „Mecenas She-Hulk” to nie tylko jeden z najsłabszych i najbardziej krindżowych seriali Marvela, ale i wzorcowy przykład wypaczonego, płytkiego i opartego na stereotypach feminizmu.

Na długiej liście moich subiektywnych zażaleń i pretensji do twórców „Mecenas She-Hulk” króluje pozorna emancypacja, którą reżyserka Jessica Gao obdarowała główną bohaterkę. Jennifer Walters, nabywając supermoce poprzez krew swojego kuzyna Hulka, zamienia się z szarej myszki w zieloną i pewną siebie boginię. Transformacja w She-Hulk (najmniej kreatywna ksywa dla superbohaterki) jest dla Jen jak zastrzyk adrealiny, wygrana w totolotka i awans od wymagającego szefa razem wzięte. Bohaterka zyskuje niekontrolowaną dawkę pewności siebie, arogancji i siły, a jej supermocą staje się burzenie ścian oraz umiejętność ciskania ciężkimi przedmiotami w ludzi.

Na sławie i krzepie She-Hulk, o dziwo, traci najbardziej sama Jennifer. Z odnoszącej zawodowe sukcesy adwokatki staje się rozchwytywaną celebrytką, której bujna fryzura przysłania horyzonty i dawną skromność. Uczynienie z niej silnej heroski czyni z Jen białą tablicę – nikt już nie pamięta o jej osiągnięciach, na które przez lata pracowała w prawniczym patriarchalnym światku. Ekspozycja postaci wydaje się niepełna i chaotyczna, a sylwetka Jen pozbawiona psychologicznej i charakterologicznej głębi. Wynika to przede wszystkim z tego, że widzowie poznają bliżej Walters dopiero po jej przemianie w She-Hulk, gdy zielone alter ego kobiety zdeterminuje cały jej byt. W kinie superbohaterskim postacie z podwójną tożsamością zasługują na podwójną uwagę scenarzystów. Niestety w tym przypadku ani Jennifer, ani tym bardziej She-Hulk jej nie otrzymały. Zamiast dwóch pełnokrwistych kobiecych postaci, otrzymujemy nieudany autoironiczny pamflet na cały dotychczasowy dorobek Marvela.

Co ciekawe, Jen narzeka na swoje życie miłosne zarówno gdy jest nudną, szarą urzędniczką, jak i seksowną zieloną superbohaterką, która dla mężczyzn staje się cyrkową atrakcją. Z każdym odcinkiem bohaterka uczy się być heroską, lecz nie wychodzi jej to najlepiej. Mimo że Jen, w przeciwieństwie do Bruce’a Bannera boryka się z dużo mniejszymi problemami – od początku kontroluje swoje przemiany i (pozornie) nie traci przy tym swojej osobowości, musi stawiać czoła seksistowskim uprzedzeniom w życiu prywatnym, jak i zawodowym. Obejmuje stanowisko kierowniczki wydziału prawa dla spraw superludzi w prestiżowej kancelarii w Nowym Jorku, tylko dlatego, że jest jednocześnie prawniczką i superbohaterką. Jennifer czując, że inni wykorzystują jej nadludzkie moce, sama zaczyna wykorzystywać przewagę bycia She-Hulk, popadając przy tym w hipokryzję.

Walters jako dwumetrowa ogrzyca z włosami o absurdalnej objętości czuje się niepokonana, chociaż można powiedzieć, że przed wypadkiem, w wyniku którego stała się „hulkiem” miała przecież wszystko, by czuć się spełniona i niezwyciężona. Wymarzona praca prawniczki, własne stylowe mieszkanie i wspierający przyjaciele – czego chcieć więcej? Okazuje się, że dopiero nowe atrybuty She-Hulk, czyli zielona skóra, nadludzka fizyczna krzepa i wysoki wzrost, sprawiły, że Jen zaczęła czuć się niezależna i wyemancypowana. Szkoda, że jej dotychczasowe kobiece supermoce – spryt, inteligencja i zaradność – popadły w niepamięć, a twórcy „She-Hulk” upatrują feministyczną myśl serialu w sile jej muskułów, a nie umysłu.

Dla twórców „She-Hulk” kobieca siła kryje się jedynie w zielonych bicepsach bohaterki. Źródło: mat. promocyjne Disney+ oraz MARVEL Studios

Wiarygodność merytorycznych umiejętności Walters podważają sami scenarzyści serialu, sprowadzając wątki z życia prawniczki do kilkuminutowych gagów na sali sądowej czy nierealistycznych i nieśmiesznych scen przesłuchań świadków. Oczywiście, aby przebrnąć choćby przez pierwszy odcinek, należy być świadomym komediowej konwencji produkcji. „She-Hulk” nie jest ambitnym serialem prawniczym. A szkoda, ponieważ w głębi duszy liczyłam na superbohaterską wersję „Prawa Agaty”, w której Jennifer Walters za dnia, jak i po zmroku drapieżnie walczy o sprawiedliwość uciśnionych. Ta seria już jednak istnieje i jest nią „Daredevil”, w którym szalenie błyskotliwy prawnik Matt Murdock prowadzi podwójne życie jako diabeł z Hell’s Kitchen. Wystąpienie Daredevila w „She-Hulk” kończy się upokorzeniem Walters, zarówno jako prawniczki, jak i superbohaterki. Murdock nie tylko robi wrażenie jako wysoko wykwalifikowany adwokat, ale i świetnie wyszkolony wojownik, za to – Jen z miejsca okazuje się mniej kompetentna w sądowej potyczce, jak i walce na pięści.

W „She-Hulk” wybrzmiewa wypaczony feminizm, która sprowadza świat do czerni i bieli, a mężczyzn (najlepiej białych i uprzywilejowanych) do roli mizoginów i ignorantów. Męskie postacie drugoplanowe w „She-Hulk” wołają o pomstę do nieba – większość z nich jest scenariuszowo niedopracowana i kipi genderowymi stereotypami oraz seksizmem. Natomiast ci, którzy wnoszą do produkcji ciekawe wątki – Hulk, Abominacja czy Daredevil zostają potraktowani po macoszemu jako promocyjna przynęta dla potencjalnych widzów serialu. Szkoda nie tylko straconego potencjału, utalentowanej Tatiany Maslanej oraz Bogu ducha winnego Daredevila, którego pozbawiono charakteru i sprowadzono do roli donżuana. Tworzenie sylwetki She-Hulk i jej atrybutów w kontrze do ciągłej drwiny z toksycznej męskości nie jest żadną supermocą, ani tym bardziej próbą poprawy filmowej reprezentacji kobiet w kinie superbohaterskim. To zwyczajne utrwalanie patriarchalnych stereotypów na temat feminizmu i kobiecej emancypacji.

Daria SIENKIEWICZ