Nie jestem wynaturzeniem. Rozmowa z osobami transpłciowymi

Listopad jest miesiącem świadomości na temat transpłciowości. Źródło: fot. Zuzanna Grzegorzewska/Fenestra

– Jadę autobusem. Para siedzi na schodku i rozmawia, gapiąc się na mnie. Pada pytanie o moją płeć, a dziewczyna zaczyna się śmiać i mówi, że wystarczy spojrzeć w jedno miejsce. Czuję wstręt – opowiada 22-letni Olek*. Ta historia to tylko jeden z wielu przykładów dyskryminacji i mowy nienawiści, jakie dotykają osób transpłciowych.

Olek zdawał sobie sprawę ze swojej „inności” już we wczesnym dzieciństwie. W jego rodzinie wszystko było i jest tematem tabu. Zrozumiał, że jest osobą transpłciową, dopiero gdy tematyka LGTBQ+ zaczęła pojawiać się na ustach jego znajomych. Coming out był dla niego bardzo trudny, bo przejmował się tym, co inni będą uważać na jego temat. Obawiał się, że stanie się dziwadłem, że nie będzie umiał wchodzić z nikim w relację. I rzeczywiście, jest niełatwo, ale Olek stara się, jak może.

– Zaczęło się od bliskich przyjaciół. Gdy mówiłem rodzicom, to oni nawet na mnie nie patrzyli. Mieli wzrok utkwiony w telewizorze. Nie traktowali mnie poważnie. Temat ucichł. I ja też teraz o tym nie wspominam, bo wiem, że nie dostanę od nich wsparcia – mówi.

Początki bywają trudne

Olek studiuje w Toruniu. Wcześniej mieszkał w Inowrocławiu.

– Miasta są do siebie podobne. W Inowrocławiu jest trochę więcej patologicznych osób, które skupiają się na wyglądzie innych. Jeśli ktoś się wyróżnia, to ludzie potrafią z drugiego końca ulicy krzyknąć: „o pedał idzie” – przyznaje.

Toruń sam w sobie też nie wydaje się do końca przyjazny, o czym świadczy chociażby incydent z autobusu. Jednakże Olek uważa, że tu nie chodzi o miasta, tylko o ludzi i ich świadomość, a raczej brak świadomości. Nad edukowaniem innych czuwają osoby aktywistyczne takie jak Marek Jezior, który jest osobą transpłciową genderqueer.

– Czasami wydaje mi się, że żyję w bańce, że każdy już wie, co to jest ta transpłciowość i niebinarność, ale rzeczywistość jest inna. Dlatego działam. Chciałbym, aby osoby cispłciowe wiedziały nieco więcej, ale przede wszystkim zależy mi, aby osoby transpłciowe czuły, że nie są same, że są wspierane i wartościowe – tłumaczy.

Jak przyznaje, początki są trudne. Szczególnie jeśli nie ma się sieci wsparcia, kogoś kto wskaże drogę. Człowiek czuje się wtedy osamotniony. Marek pamięta, że w gimnazjum miał pierwsze przebłyski na temat swojej „odmienności”, a w liceum coraz śmielej wychodził z szafy. Szukał informacji na blogach, bo w szkołach się o tym nie mówiło i niestety – nadal się nie mówi. Gdy był już pewny, przyszedł czas na kolejny krok – coming out.

– Gdy jest się osobą transpłciową, to z reguły coming out robi się do wszystkich. Mam wrażenie, że gdy mowa o orientacji seksualnej, to możesz sobie wybrać, komu chcesz o tym powiedzieć. Ale jeśli chcesz, żeby używano twoich zaimków, to bardzo często robisz coming out wszędzie, gdzie masz siłę. Dlatego też mam ich za sobą całkiem sporo. Spotkałem się zarówno z odrzuceniem, jak i z akceptacją. Idąc na studia, znowu musiałem to robić – opowiada.

Marek studiuje lingwistykę stosowaną na UAM-ie. Ceni swój wydział. Nigdy nie usłyszał tam złego słowa i wierzy, że jeśli ktoś go „misgenderuje” (używa niepoprawnej formy osobowej), to nie jest to celowe. Tolerancja, którą otrzymał na uczelni, pomogła mu przepracować relacje z ludźmi, którzy zakładali coś na temat jego płci, nie mając ku temu żadnych podstaw. Kłopotem stał się natomiast USOS, w którym nie można zmieniać swoich danych, co oznacza, że nadal widnieje w nim „deadname” (poprzednie imię) Marka.

– Męczy mnie „deadname” w USOS-ie. To, że mimo wszystko ludzie je znają. Mam świadomość, że to już nie jest konkretnie wina tej uczelni, a tego, że prawna zmiana imienia na moje nie jest dla mnie dostępna, a powinna. Więc trwam w zawieszeniu – brakuje mi widoczności jako osoba genderqueer, a jednocześnie czuję się momentami bardzo widoczny jako osoba niecis i to nie w dobry sposób. A to i tak lepsza sytuacja, niż kiedykolwiek wcześniej w moim życiu – napisał na swoim Instagramie.

Przemoc zaklęta w języku

Według transpłciowej aktywistki Mai Heban dwa pytania, których nie powinno zadawać się osobom trans, to pytania o „deadname” oraz operację. – Jeżeli nie planujemy uprawiać z kimś seksu i nie jesteśmy jego lekarzem, raczej nie potrzebujemy wiedzieć, jak wyglądają genitalia tej osoby. Nie wyobrażam sobie, że poznaję osobę cispłciową i na początku znajomości bez ogródek pytam ją o to, co ma w majtkach. To nie tylko nieodpowiednie, ale i piętnujące dla osób, które z różnych powodów chcą operacji, ale nie mogą sobie na nią pozwolić – tłumaczyła w swoim artykule dla „Noizz”.

Operacja jest nieobowiązkowym, ale nadal jednym z wielu etapów tranzycji płciowej, która wiąże się ogromnym obciążeniem fizycznym, emocjonalnym i budżetowym.

– Tranzycja to kwestia indywidualna. Nie jest odgórnie powiedziane, co powinno się robić najpierw. Na pewno potrzebne jest opiniowanie – znalezienie odpowiedniego specjalisty, który przeprowadzi wywiad. Wyzwaniem dla mnie było uzbieranie pieniędzy, ale możliwe jest też zrobienie opinii na NFZ. Po diagnozie zazwyczaj zaczyna się HTZ, czyli hormonalna terapia zastępcza – opowiada Marek.

Lekarze często szacują koszty dopiero po zapoznaniu się z konkretnym przypadkiem. Ma na to wpływ różnorodność cen zabiegów, leków oraz fakt, że każda osoba ma swój własny plan korekty. Dla osoby decydującej się na operację, koszt kilkudziesięciu tysięcy złotych wydanych w ciągu kilku lat wydaje się bardzo prawdopodobny. Nic dziwnego, że wiele osób transpłciowych polega na zbiórkach, aby opłacić chociaż część tranzycji. A przyjmowanie hormonów to dopiero początek. Należy trzymać rękę na pulsie, regularnie wykonywać badania, aby kontrolować stan organizmu i ewentualnie lepiej dopasować dawkowanie. Hormony trzeba przyjmować przynajmniej przez kilka miesięcy, aby można się było powołać w sądzie na „nieodwracalne zmiany w ciele”.

Kolejnym wyzwaniem jest korekta danych (w tym znacznik płci, imię i nazwisko), która jest możliwa, ale wymaga pewnego „obejścia” prawa, by móc załatwić sprawę drogą cywilną. Mianowicie częścią procesu jest pozwanie własnych rodziców, co nie zawsze spotyka się z ich aprobatą. Bez korekty danych bardzo łatwo o dysforię płciową, czyli jak tłumaczy Heban o „silny dyskomfort psychiczny związanym z niepożądanym odbiorem społecznym płci, wyglądem ciała, twarzy, imieniem itp.”. Dlaczego tak się dzieje?

– Umowy, formalności, zakup paczki papierosów zmuszają nas do wyciągnięcia kawałka plastiku, który kojarzy się ze wstydem, a czasami ze strachem, bo niektóre osoby queer nie wyglądają jak na swoim zdjęciu i są zmuszone tłumaczyć swoją transpłciowość – odpowiada Marek.

Dyskryminacja niejedno ma imię

Używanie „deadname’ów”, „misgenderowanie”, brak odpowiedniej opieki zdrowotnej, ogromne koszty, jakie muszą ponosić osoby transpłciowe, aby czuć się dobrze w swoim ciele, „gatekeeping” (opóźnianie tranzycji) – wydaje się, że te problemy wybrzmiewają, jak nigdy dotąd, co potwierdzają coroczne raporty Kampanii Przeciw Homofobii. Zwłaszcza, że nawet politycy nie szczędzą sobie mowy nienawiści i kierują ją prosto w stronę społeczności LGBTQ+, w tym osób transpłciowych. Pod koniec października Jarosław Kaczyński pojawił się na spotkaniu z mieszkańcami Jedlicz na Podkarpaciu, żeby zapewnić, że oni „mają zdrowy rozsądek”, że nie chcą takich zjawisk jak „12-latki, które ogłaszają się lesbijkami”, jak to, żeby każdy „mógł oświadczyć, że jest innej płci niż jest”. Sala zareagowała śmiechem, co jest przerażające.

– Nie chcemy, aby nasza cywilizacja, która opierała się na zdrowym rozsądku, została wysadzona przez szaleńców, ludzi opętanych ideologicznie – dodawał podczas wystąpienia Kaczyński.

I dlatego właśnie istotnym jest, aby edukować siebie i innych. Zadawać pytania. Szukać odpowiedzi. Zwłaszcza w listopadzie – miesiącu świadomości na temat transpłciowości.

Katarzyna RACHWALSKA

*Imię bohatera tekstu zostało zmienione