Ostatnie pożegnanie z Shiganshiną. Recenzujemy zakończenie „Attack on Titan”

Na moment przed tragedią w ostatnim odcinku trzeciego sezonu / Źródło: kadr z anime Attack on Titan”

Trudno opisać wszystkie emocje towarzyszące pożegnaniu „Attack on Titan”. Anime stworzone na podstawie mangi Hajime Isayamy już od dziesięciu lat dostarcza fanom niezwykłych filmowych doznań. Gorąco wyczekiwane zakończenie czwartego sezonu pozostawiło widzów zarówno z poczuciem satysfakcji, jak i tęsknoty za magicznym i zapierającym dech w piersiach światem anime.

Akcja serii od początku rozgrywa się w postapokaliptycznym uniwersum, w którym ludzkość od setek lat zmaga się z istotami nazywanymi tytanami. Na historię spoglądamy oczami trojga przyjaciół – Erena, Mikasy i Armina. Od premiery drugiej części finałowego odcinka minęło już trochę czasu, jednak emocje nadal w pełni nie ostygły. W przypadku „Attack on Titan” sentyment do serialu przypomina syzyfowe odklejanie plastra od skóry. Seans „The Final Chapters: Special 2” był jak ciągle przyklejanie i zrywanie plastra z jątrzącej się rany.

Przywiązanie fanów do serii wynika przede wszystkim z wiarygodności wykreowanych w niej bohaterów, którzy naprawdę mogliby pochodzić ze świata rzeczywistego. Nic w przestrzeni Paradis i poza nią nie jest oparte na prostej koncepcji walki dobra ze złem czy dominacji bieli nad czernią. W autorskim królestwie Isayamy znajduje się mnóstwo odcieni szarości. Dynamicznie posuwająca się do przodu fabuła stopniowo zwiększała przestrzeń do wieloznacznej interpretacji. Zaowocowało to skomplikowaną, pełną zawiłości historią, wymagającą przy realizacji wzmożonej pracy twórców. Z tego względu, zdecydowano się podzielić serial na cztery sezony, choć nieoficjalnie wiadomo, że to problemy z zarządzaniem studia były przyczyną opóźnienia procesu produkcji anime. Niemniej, biorąc pod uwagę blisko dekadę czekania, wreszcie możemy odetchnąć z ulgą.

Głosy, które opowiadają historie

O ile emocjonalna wiarygodność postaci w mandze zależy od wiernego odtworzenia przez artystę ludzkiej mimiki twarzy i mowy ciała, o tyle anime dokłada do tego zbioru sztukę dźwięków. W „Attack on Titan” na szczególną uwagę zasługują „openingi”, będące utworami o silnej dynamice. Intuicyjnie dopasowana do akcji muzyka jest jak wdzięczny towarzysz podróży – część linii melodycznej trzyma widza w napięciu i skupieniu, nie dopuszczając by rozproszył się podczas seansu. Taka estetyka wykonania podświadomie przygotowuje odbiorcę na dramatyczny przebieg wydarzeń. „Attack on Titan” ma swoje mankamenty, jednak ostatni odcinek serii to nadal dowód na produkcję wysokiej jakości.

Karygodnym błędem byłoby jednak skupienie się jedynie na wartości „openingów”, ponieważ równie ważnym, jak nie najważniejszym, elementem anime są przypisani do bohaterów aktorzy głosowi. W odcinku finałowym na wyróżnienie zasługuje sekwencja związana z porwaniem Armina przez okapi-tytana. Sceny w próżni z jego udziałem nie byłyby tak wewnętrznie rozdzierające, gdyby nie wspięcie się na szczyt możliwości Mariny Inoue, która perfekcyjnie odzwierciedliła targające postacią cierpienie. Z rozrzewnieniem będziemy wspominać ducha Sashy w ciepłym tonie Yuu Kobayashi, a także świetnie odegrane role Mikasy i Leviego, w których wcielili się kolejno, Trina Nishimura oraz Hiroshi Kamiya.

Spotkamy się raz jeszcze

Tkliwe, być może wprost naiwne życzenie o kontynuacji serii nie miałoby miejsca, gdyby nie zażyłość z bohaterami skonstruowanymi przez Hajimę Isayamę. Ostatni odcinek otwiera dyskusję nad słusznością decyzji podjętej przez protagonistę – uświadamiamy sobie, że Eren był pozbawiony wyboru, bo tak naprawdę zadecydowała za niego pramatka Ymir. Metamorfozy postaci, choć subtelne i trudne do wychwycenia na pierwszy rzut oka, tworzą barwną mozaikę na kanwie historii. Najlepiej świadczy o tym stosunek Leviego do swoich kadetów, ponieważ stopniowo zaczyna otwierać się na innych, stając się bardziej przystępny w relacjach. Jest jak głaz o drobnych, niemal niewidzialnych bliznach stworzonych przez upływ czasu.

Najbardziej poruszające w serialu momenty to te, w których ścieżki poszczególnych bohaterów krzyżują się w kluczowych chwilach ich żyć. Przykre natomiast jest to, że w anime zdecydowano się pokazać tylko wątki Mikasy i Armina. Wzbogacenie fabuły o większy kontekst lepiej dopełniłoby wydźwięk produkcji. Jedną z równie niezrozumiałych decyzji zarówno ze strony autora, jak i twórców anime, jest przyzwolenie na śmierć Sashy i Hange na samym finiszu historii. Od zakończenia pierwszej części odcinka finałowego było wiadomo, że ostatni akt będzie miał słodko-gorzki smak i nie spełni oczekiwań osób, które pragnęły moralnej metamorfozy protagonisty. Podobnie jak nas, fanów, czekało pożegnanie z serią, tak troje głównych bohaterów również musiało pożegnać się z tym, kim byli kiedyś, gdy Eren przebudził się ze snu pod rozłożystym drzewem. Całokształt historii stworzonej przez Isayamę przypomina układ krwionośny – niespełniona miłość, wspomnienia dawnego życia, tęsknota za zmarłymi przyjaciółmi czy rozgoryczona potrzeba powrotu do domu są jak tętnice i żyły rozprowadzające krew w organizmie.

„Attack on Titan” doczekał się łącznie czterech sezonów i 88 odcinków. To 88 odcinków zgrzytania zębami, smutków, licznych wzruszeń i zdawkowych chwil szczęścia. Po dekadzie trwania serialu nie pozostaje nam nic innego, jak zaakceptować finał historii i odetchnąć z ulgą. Być może za jakiś czas, gdy tęsknota będzie zbyt trudna do zniesienia, znowu wrócimy za mury Shiganshiny.

Oliwia GÓRSKA