Ogniem i mięśniem, czyli jak pokonać armię uroczych potworów serią przysiadów 

Ring Fit pozwala nam, dosłownie, mieć zabójcze uda. / Źródło: Piotr Rydz, zrzut ekranu z gry Ring Fit

Nadszedł szczególny czas realizacji postanowień noworocznych. Dla niektórych, potrzebujących impulsu do zmian, to moment zatrzymania się i zastanowienia nad poprawą swojego życia. Dla innych – no cóż, moment corocznych rozczarowań. Podczas post-noworocznego przeglądu Instagrama, jak co roku, zostałem zasypany zdjęciami nieznajomych ludzi radośnie leczących kaca podczas obowiązkowej sesji zdjęciowej na siłowni. Zacząłem się zastanawiać – jaką grę włączyć, żeby zmniejszyć moje wewnętrzne poczucie winy?

Wiem, że gry powszechnie nie kojarzą się raczej z aktywnością fizyczną czy wyciskaniem siódmych potów. I choć pierwsze gry ruchowe (czyli jak nazwa wskazuje, takie, w których trzeba się ruszać) były do niedawna jedynie formą drogiej, elektronicznej ciekawostki, to ich popularyzacja pozwoliła twórcom na coraz to odważniejsze eksperymentowanie w zakresie technologii łączącej przyjemne z męczącym. Pionierskie w tej dynamicznie rozwijającej się gałęzi branży gier było zdecydowanie Wii Sports, które oprócz bycia całkiem skutecznym narzędziem zmuszającym rodziców do spędzania czasu z ich pociechami, zachęcało również dzieciaki do aktywności fizycznej w zaciszu własnego mieszkania. Każdy posiadacz konsoli Wii U miał okazję zapoznać się z produkcją, gdyż kopia gry była dodawana za darmo przy zakupie urządzenia, co niewątpliwie wpłynęło na jej obecny status kultowości. Wii Sports zadebiutowało w 2006 roku i choć od premiery minęło parę ładnych lat, to gry ruchowe dalej cieszą się sporą popularnością.

Mamy rok 2024, a gry ruchowe wciąż mnie zaskakują. Będąc małym brzdącem nigdy nie przyszło mi do głowy, że będę mógł walczyć z przeciwnikiem w grze za pomocą… przysiadów, brzuszków czy innych, zbyt trudnych dla mnie ćwiczeń. I nie chodzi mi tu o metaforycznego, wewnętrznego wroga, który ma mnie powstrzymać przed kolejną serią pompek. Tylko takiego, wiecie, złego potworka w grze. Kiedy pierwszy raz usłyszałem o Ring Fit Adventure, nie mogłem uwierzyć w to, że ktoś (a raczej coś) w końcu zmusi mnie do zbyt długich treningów po wymagającym dniu w pracy. To niecodzienne połączenie gatunku RPG z grą fitness zachwyciło mnie na tyle, że po paru latach od zakupu produkcji wciąż jestem w stanie cieszyć się tymi samymi, w kółko powtarzanymi poziomami. Ale od początku.

Ring Fit Adventure to spadkobierca poprzednich gier fitness, które wyszły spod skrzydeł Nintendo. Fabuła produkcji jest raczej umowna, dużo tu oklepanych, sztampowych motywów, które mają stanowić jedynie tło dla sedna produkcji. W skrócie – naszym zadaniem jest uratowanie świata przed złymi (choć wciąż wyjątkowo uroczymi) stworkami, które pod wodzą nikczemnego smoka nękają mieszkańców fantastycznego świata. Prawdziwa zabawa tkwi jednak w tym, jak przyjdzie nam zmierzyć się z armią potworów. Do kopii gry dołączono akcesoria na kontrolery – opaskę na nogę śledzącą nasze ruchy oraz specjalną obręcz, która niedługo stanie się narzędziem tortur dla naszych nieprzyjaciół, jak i dla nas samych. Magiczną krainę świata Ring Fit przemierzymy na własnych nogach właśnie za sprawą opaski, która mniej lub bardziej precyzyjnie będzie odwzorowywać nasze manewry podczas wykonywania ćwiczeń. Po mapie przemieszczamy się biegając w miejscu, co chwila trafiając na pomniejsze przeszkody czy sporadycznych adwersarzy. Walka, jak już wcześniej wspomniałem, będzie polegać na ćwiczeniach, do których (w większości przypadków) wymagane jest użycie obręczy oporowej.

Po moim pierwszym spotkaniu z grą, no cóż, musiałem odstawić ją na parę następnych dni ze względu na nieprzewidziane komplikacje. Nie byłem przyzwyczajony do tego, że gry rzeczywiście potrafią dać wycisk porównywalny do tego z siłowni. Moje dotychczasowe spotkania z grami typu Just Dance czy Beat Saber nie kończyły się nieznośnymi zakwasami na następny dzień. Dlatego, jakże rozsądnie z mojej strony, ignorowałem wszelkie ostrzeżenia ze strony gry, że może pora już skończyć na dziś z ćwiczeniami. Bo tak, Ring Fit Adventure co chwila ostrzega nas i informuje o zagrożeniach wynikających z nadmiernego przetrenowania. Ba, w grze dostępna jest nawet opcja mierzenia pulsu, która powie nam czy wszystko jest tak, jak być powinno.

Ring Fit nie wymusza na nas przesadnego wysiłku, pozwala nam obrać własne tempo, które nie tylko ma nam pomóc w komfortowym wykonywaniu ćwiczeń, ale także w samym czerpaniu przyjemności z gry. Nawet „turowy” tryb walki, na który zdecydowali się twórcy, pomaga nam w treningu we własnym, ustalonym przez siebie zakresie. Ring Fit bez pośpiechu tłumaczy nam sposób wykonywania danego ćwiczenia i reaguje w razie błędnej pozycji podczas rozgrywki. Jeżeli ćwiczenia okażą się zbyt wymagające, gra zareaguje również w tym przypadku i zaproponuje nam obniżenie poziomu trudności. Ring Fit Adventure nie zwiększy też poziomu trudności bez naszej zgody – jeżeli nie czujemy się jeszcze na siłach, możemy po prostu ćwiczyć tak, jak nam wygodnie. To, co urzeka w tej produkcji to sposób, w jaki gra traktuje gracza.

Ring Fit nauczył mnie czerpania radości z wykonywania najprostszych, najbardziej żmudnych i dotychczas kojarzących się ze szkolną salągimnastyczną ćwiczeń. Menu gry pyta mnie częściej o moje samopoczucie niż którykolwiek nauczyciel WF-u. No właśnie, bo Ring Fit to najlepszy nauczyciel i trener, jakiego kiedykolwiek poznałem. Takiej przyjemności czerpania ze sportu nie nauczył mnie żaden specjalista, który za czasów mojej młodości powinien rozpalić we mnie miłość do aktywności fizycznej. Dlatego, w ramach postanowienia noworocznego, gorąco zachęcam do wypróbowania nieco bardziej rozrywkowych alternatyw dla tych, którzy jak ja, mieli kiedyś problem z pokochaniem sportu.

Piotr RYDZ